Wojciech Bonowicz "Czas nowej wspólnoty"
w: Tygodnik Powszechny 2005, nr 36
„Spotkanie z etyką solidarności jest chyba największą przygodą mego filozofowania – mówił w 1981 r. ks. Józef Tischner w wywiadzie udzielonym „Tygodnikowi”. – Pisałem o tym, że podstawowym obowiązkiem filozofii jest wrażliwość na konkretny dramat człowieka i na wysiłki, jakie człowiek podejmuje, by w sytuacjach granicznych życia >>chcieć mieć sumienie<<. (...) I nagle ten polski dramat... W miejsce >>chochoła sarmackiej melancholii<< pojawił się robotnik roku osiemdziesiątego!”
16 sierpnia 1980 r., kiedy na Wybrzeżu powstawał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, Tischner był w Castel Gandolfo na organizowanym przez prof. Jerzego Janika seminarium „Religia – Nauka – Dzieje”. „Jedliśmy z Papieżem kolację – wspominał potem w rozmowach z Adamem Michnikiem i Jackiem Żakowskim – kiedy włoska telewizja pokazała zdjęcia z Gdańska. Brama strajkującej stoczni. Tłum ludzi. Na sztachetach stoczniowego płotu pozatykane bukiety kwiatów. Kamera najeżdża na bramę i między tymi kwiatami pokazuje portret Jana Pawła II. A ten Papież siedzi obok mnie. Skulił się. Nie powiedział słowa. Myśmy też zamilkli. Nie było jeszcze wiadomo, jak to się wszystko skończy. Powszechne było przekonanie, że to on nabroił. A z drugiej strony powszechna była też nadzieja, że ponieważ jest tam jego portret, portret Papieża, ludzie nie będą się zabijali”.
Dwa dni później MKS ogłosił wspólną listę postulatów, domagając się wolności słowa, prawa do strajku i prawa do tworzenia wolnych, „niezależnych od partii i pracodawców” związków zawodowych. Akcja strajkowa rozszerzała się na całą Polskę. Z Rzymu Tischner pojechał do Austrii, a tam w mediach – histeria, że powtórzy się rok 1956, 1968... Opowiadając później o swoich odczuciach w tamtym czasie, autor „Etyki solidarności” otwarcie przyznawał się do sceptycyzmu. „Nie wydawało mi się, żeby coś miało drgnąć. Mój sceptycyzm umocnił Paul Lendvai, węgierski emigrant mieszkający w Wiedniu, który w >>Die Presse<< napisał artykuł o historii związków zawodowych w Związku Radzieckim. Po tej lekturze byłem już absolutnie przekonany, że wolne związki to jest wariackie żądanie. Ciężar pamięci okazał się zbyt duży”. Równocześnie drażniła go atmosfera oczekiwania na katastrofę. Na spotkaniach, która miał w Austrii, starał się podtrzymywać nadzieję. Powtarzał opowieść o Franku Gąsienicy, który w wagoniku kolejki na Kasprowy przysłuchiwał się lamentującej turystce. Kiedy po raz kolejny turystka powtórzyła: „O Boże, co by to było, jakby to się urwało!”, Franek nie wytrzymał: „No to by było juz trzeci roz w tym tyźniu”.
Przekonany, że komuniści nie odpuszczą, Tischner w napięciu śledził kolejne wydarzenia. Kiedy na teren stoczni przyjechała rządowa delegacja, kręcił głową z niedowierzaniem. A kiedy doszło do podpisania porozumień, przypomniało mu się hasło rewolty 1968 roku: „Bądź realistą! Żądaj niemożliwego!”. Niemożliwe okazało się możliwe; gdy z początkiem września Tischner wracał do Polski, było już – jak sam mówił – „po ptokach”. Co takiego się stało? Zmienił się ustrój i międzynarodowe sojusze? Bynajmniej. Zmieniła się władza? Tylko do pewnego stopnia: tym razem nie zdecydowała się strzelać, usiadła, żeby rozmawiać. Więc może zmieniło się społeczeństwo? A jeżeli tak, to na czym polegała zmiana? I co było jej źródłem? Coś się wydarzyło... Potrzebny był ktoś, kto prosto i przekonująco opisze sens tego wydarzenia.
Tischner był do tego zadania przygotowany, jak mało kto. Jako duszpasterz miał przed oczyma przekrój całego społeczeństwa: znał dobrze życie wsi (bo się z niej wywodził i nigdy z nią nie zerwał), pracował w parafiach robotniczych, był kapelanem krakowskiej inteligencji. Nie były mu obce codzienne
dylematy polskich rodzin (i nie jest to frazes – po prostu żył blisko własnej rodziny i rodzin przyjaciół), a jednocześnie był za pan brat z dwudziestowieczną filozofią, która usiłowała w rozmaity sposób opisać naturę owych dylematów. Przez całe lata 70. zajmował się problematyką pracy i przygotowywał krytykę marksizmu od strony jego antropologicznych i etycznych założeń. Owocem tych badań była m.in. książka, nad której nowym, rozszerzonym wydaniem właśnie pracował – „Polski kształt dialogu”. Miała ona pokazać, jak ze szlachetnej etycznej inspiracji i błędnych teoretycznych rozstrzygnięć dotyczących natury człowieka zrodziła się ideologia usprawiedliwiająca i przemoc w polityce, i „socjalistyczny wyzysk pracy” – a więc to wszystko, co latem 1980 r. doprowadziło do solidarnościowego „wybuchu”.
Pisząc eseje składające się na książkę, Tischner wskazywał rozmaite miejsca doktryny marksistowskiej, które sprowadziły ją na etyczne bezdroża, a jednocześnie wyrażał nadzieję na jakieś porozumienie marksizmu (idei socjalistycznej) i chrześcijaństwa. W świetle jego późniejszych wypowiedzi można przypuszczać, że ten drugi element wprowadzony został przede wszystkim ze względów taktycznych: ponieważ autor „Polskiego kształtu dialogu” był przekonany, że socjalizm jest monolitem, który – podtrzymywany przemocą – trwać będzie jeszcze długie lata, uważał, że nie ma innej drogi do choćby niewielkiej poprawy sytuacji, jak, z jednej strony, rozwiewanie złudzeń ludzi mamionych marksistowską frazeologią i ogłupianych propagandą oraz, z drugiej, budzenie sumień w samych „marksistach”. Kryła się za tym nie pozbawiona podstaw nadzieja, że może przynajmniej w dziedzinie pracy możliwe są reformy, które przywróciłyby jej sens i godność; w końcu władza także widziała, że „kraj się rozsypuje, że ludzie pracują nieefektywnie, maszyny kręcą się bezproduktywnie, Polska oddala się do Zachodu”. Ponadto Tischner wierzył, że pokazanie etycznych źródeł marksizmu może mieć ogromne znaczenie dla Kościoła. Kościół bowiem w swoim czasie spóźnił się z interwencją w obronie wyzyskiwanych robotników i dopiero skonfrontowany z totalitaryzmem, wyrosłym na gruncie buntu przeciwko owemu wyzyskowi, zaczął bronić tego, czego bronić powinien był już wcześniej – ludzkiej godności, prawa do prawdy, do relacji międzyludzkich opartych na zasadzie sprawiedliwości itd. Stąd w tytule słowo „dialog”, choć – jak przyznawał wewnątrz książki sam autor – dialogu właściwie nigdy nie było...
Ale w sierpniu 1980 r. dialog okazał się faktem. Co się stało? Czyżby „marksiści” przejrzeli na oczy? A może to społeczeństwo ich „ubiegło”? „Na czym polega polski kształt owego >>dialogu<<?” – pytał Tischner w cytowanym już wywiadzie dla „Tygodnika”. I odpowiadał: na „przejęciu inicjatywy etycznej” z rąk marksistów. „Marksiści obiecywali znieść wyzysk ludzkiej pracy. Byli nawet nieźli w demaskowaniu wyzysku kapitalistycznego. Ale okazali się bezradni wobec nowych form patologii pracy, charakterystycznych dla okresu socjalizmu. Zamiast dalej krzyczeć, podjęli dzieło usprawiedliwiania tego, co jest. (...) Dzieło krytyki podjęli chrześcijanie. Może mniej >>naukowo<< i systematycznie, ale za to bardziej zrozumiale, bo odwołując się do sumień”. W rezultacie język „marksistów” obrócił się przeciwko nim. „Socjalizm głosił, że klasa robotnicza jest przewodnią siłą historii. Głosił też, że ludzie pracy mają być gospodarzami narodowego gospodarstwa. Długo nikt tego jakoś nie brał na serio. Aż tu nagle przychodzi dzień, że słowa te stają się ciałem. Ludzie pracy uwierzyli, że są tacy, jak ich nazywano, i stali się takimi. Ale ludzie ci to są przecież katolicy. Czy to nie daje do myślenia?”
Już pierwsze spotkania z robotnikami we wrześniu 1980 r. uświadomiły Tischnerowi, że nowy ruch łączy w sobie inspiracje chrześcijańskie, socjalistyczne i częściowo także narodowe. Dwie ostatnie interesowały go o tyle, o ile wyrastały z pierwszej, uważał bowiem, że najgłębsza podstawa ruchu jest chrześcijańska, a jego motorem są przebudzone sumienia. Sumienia te upomniały się najpierw o godne
warunki pracy, a potem o godne warunki życia. Mogło chodzić tylko o „miskę zupy”, ale okazało się, że chodzi jednak o coś więcej. Mogło chodzić o „coś więcej” dla jednej załogi, ale nie – bardzo szybko sprawa nabrała charakteru wspólnej sprawy wszystkich. Dlatego kiedy 19 października przybyli na Wawel twórcy „Solidarności” – Alina Pieńkowska, Anna Walentynowicz, Andrzej Gwiazda, Marian Jurczyk, Ryszard Kalinowski i Lech Wałęsa – Tischner powiedział do nich, a może bardziej jeszcze do zgromadzonych wokół katedry tłumów, kazanie o „solidarności sumień”.
„>>Solidarność<< nie była wtedy jeszcze zarejestrowana – wspominał Tischner. – Ja z nią sympatyzowałem. Byłem tylko obserwatorem, ale nie obserwatorem obojętnym. Gryzłem trochę filozofię pracy i wydawało mi się, że rozkład systemu widzę nieco głębiej niż inni (...). Obserwowałem jakiś niesamowity absurd ogarniający życie społeczne. To domagało się artykulacji. Przyszła chwila, żeby to powiedzieć. Jak zwykle bywa w dramatycznych sytuacjach, zaczął się splot przypadków. Niezarejestrowana >>Solidarność<< przyjechała do Krakowa, a w mieście akurat nie było ani jednego biskupa, który mógłby odprawić mszę. Więc odprawił ją kanonik wawelski ksiądz Stanisław Czartoryski, spadkobierca wielkiej książęcej rodziny. Czartoryski poprosił, żebym na tej mszy wygłosił kazanie. [W innych wspomnieniach Tischner wyznał, że o kazanie poprosili go przedstawiciele robotników – przyp. WB.] Nie wiedziałem, co im mam powiedzieć. Poszedłem do >>Tygodnika<<, żeby się poradzić. A Krzysztof Kozłowski wierci się i wierci, aż wreszcie mówi: >>Ty im podziękuj za to, co zrobili<<”. Najbardziej zdumiało Tischnera to, że wcześniej nikt o tym nie pomyślał.
Obraz był niezwykły. Działacze „Solidarności” siedzieli „w ławkach skuleni, ściśnięci przed Konfesją Świętego Stanisława. A leżą tam króle polskie, odprawia właśnie Czartoryski... Miałem wrażenie, że oto historia Polski wchodzi w ręce robotników. W takiej chwili z duszy człowieka wyłania się filozof, mający przekonanie, że najważniejsze jest, żeby nazwać to, co się dzieje. Bo nazwa ustanawia rzeczywistość. Więc pytałem siebie, co to jest >>solidarność<<. I odpowiedziałem: >>Jeden drugiego ciężary noście, a tak wypełnicie prawo Boże<<. Wszystko w tym tkwiło. Było w tej formule prawo Boże i było też wejście w tradycję chrześcijańską, ale bez porzucenia tradycji laickiej”.
Formuła, którą Tischner znalazł u św. Pawła, okazała się genialna w swej prostocie. Tischner uczynił ją fundamentem „Etyki solidarności” – niewielkiej książeczki, która powstała w ciągu kilkunastu następnych tygodni i stała się biblią nowego ruchu. Tekst wyrosły z inspiracji chrześcijańskiej uzyskał wymiar ogólnoludzki: autorowi udało się znaleźć język, którym można było mówić o „wydarzeniu wolności” na tyle ogólnie, żeby ukazać jego uniwersalny charakter, a równocześnie na tyle konkretnie, żeby była to mimo wszystko „mowa doświadczenia” – tego konkretnego doświadczenia, które autor dzielił z innymi. Opis etyczny, który wyszedł spod pióra Tischnera (tak, właśnie „opis”, a nie „program” czy „manifest”), siłę swą zawdzięczał więc nie tylko znaczeniu wydarzeń, do których się odnosił, ale też – by tak rzec – energii filozoficznej autora.
Autor „Etyki...” świadomie wybrał „świadczenie prawdom oczywistym”: „To była próba wyjaśnienia słów, które znaczyły dokonaną przemianę – tłumaczył wiele lat później. – Tylko oczyszczanie kilku prostych pojęć, takich jak demokracja, wspólnota, praca, z tych naleciałości, które na nich ciążyły”. Także słowo „solidarność” wymagało oczyszczenia; ono również pojawiało się w języku nomenklatury. „Ale też – mówił dalej Tischner – doskonale zdawałem sobie sprawę z perfidii mojego opisu. W gruncie rzeczy nie był to przecież opis obojętny. Stawał się motorem przemian, bo ukazywał bezsens sytuacji. Dopiero potem zauważyłem, że moje teksty jakby stawiają ludzi na nogi. Nie
pokazywałem im, co będzie, ani nie mówiłem, co mają robić, ale dzięki takim tekstom jakby pewniej czuli się w tej rzeczywistości, po której deptali”. Warto przy tym podkreślić, że Tischner starał się swoim rozważaniom nadać charakter dialogiczny, a przynajmniej perswazyjny (widać to zwłaszcza w rozdziałach „Socjalizm” i „Rewolucja”). Starał się mówić językiem zrozumiałym także dla drugiej strony, wciągnąć w rozmowę o Polsce „braci-przeciwników” (takie określenie pojawiło się w rozdziale „Perswazja”), pokazać, że etyka solidarności obejmie każdego, kto „zechce mieć sumienie”. „Solidarność jest dziełem nie tylko tych, którzy zawsze mieli sumienia, ale również tych, którzy je w sobie odbudowali” – podkreślał Tischner. Może uwierzył, że jednak możliwy jest „polski kształt dialogu”?
Filozof mówiący o „solidarności sumień” stał się sumieniem „Solidarności”. Był przy tworzeniu się „Solidarności” Rolniczej, jeździł święcić sztandary i głosić homilie na solidarnościowych mszach i rekolekcjach. Po długich namowach Haliny Bortnowskiej i Stefana Jurczaka zgodził się pojechać – jako gość – na I Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność” w Gdańsku we wrześniu 1981 r. Miał wyjechać po pierwszym dniu, został niemal do końca... Jego kazania wygłaszane przy prezydialnym stole zaliczono nawet w poczet dokumentów zjazdowych. Zawsze jednak rolę swoją postrzegał skromnie. „Filozofowie nie tworzą gorączki świata, ale nieźle ją mierzą” – mawiał.
A jednak „Etyka solidarności”, tak mocno uwikłana w swój czas, przetrwała jego próbę. Dlaczego? Może dlatego, że zawarte w niej zostały dwie uzupełniające się koncepcje solidarności. Tę bardziej widoczną można – za filozofem Charlesem Taylorem – nazwać „solidarnością zakotwiczoną”. To solidarność, której fundamentem są istniejące już uprzednio więzi: rodzina, środowisko, naród, ojczyzna. Słowa: „jeden drugiego ciężary noście” znaczyłyby wówczas: „wiedz, że coś komuś jesteś winien”. Solidarność zakotwiczona to solidarność odczytująca wspólnotę. Żyjesz w konkretnym miejscu, w społeczności, która cię ukształtowała, w określonym czasie, który niesie z sobą konkretne wyzwania. Twoja wolność – i twoja solidarność – powinny być na miarę tych wyzwań. Każda twoja decyzja jest decyzją „dla Polski”, jest wybraniem Polski lub jej odrzuceniem. „Granice polskiej wolności określane są przez polskie sumienie” – czytamy w „Etyce solidarności”. Dlatego tak ważne jest, aby sumienie nie zamilkło.
Ale jest też druga koncepcja – czy może: drugie rozumienie – solidarności. Jak je nazwać? Uniwersalistyczne? „Niezakotwiczone”? Tischner szkicuje je w drugim rozdziale książeczki, zatytułowanym „Wspólnota”. To solidarność, która nie tyle potwierdza istniejącą wspólnotę, ile tworzy nową. To solidarność, która jakby dopiero szuka sobie miejsca, która przekracza granice, która łączy niepołączone. To solidarność miłosiernego Samarytanina, która zwraca się ku obcemu, „wrogowi”, gdy obcy, „wróg” wzywa pomocy. (Wyobraźmy sobie Palestyńczyka, który dziś w Izraelu podnosi z chodnika rannego Żyda, wsadza go do własnego samochodu i wiezie do szpitala...) Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie jest właściwie bezlitosnym obnażeniem prawdy, że człowiek może zostać opuszczony przez „swoich” i wtedy jedynym ratunkiem jest „obcy”, który zechce odpowiedzieć na jego krzyk.
Tischner (w rozdziale „Wspólnota”) zwraca uwagę, że miłosierny Samarytanin „także żyje w określonym społeczeństwie, w świecie określonej religii i polityki. Niemniej jego czyn jest jakby trochę poza tym światem – poza strukturami, które świat ludziom narzucił. Dobry uczynek Samarytanina jest odpowiedzią na konkretny krzyk konkretnego człowieka. To proste: ktoś woła o ratunek. Ranny leży w przydrożnym rowie. Jego ból ma szczególny charakter: nie jest wynikiem choroby, nieszczęśliwego
zbiegu okoliczności, podeszłego wieku, lecz bólem z powodu drugiego człowieka. To człowiek człowiekowi zgotował taki los. Właśnie ten fakt jest ważny, to właśnie w sposób szczególny porusza sumienia i wzywa do solidarności”. Nasza solidarność jest „przede wszystkim dla tych, których poranili inni ludzie i którzy cierpią cierpieniem możliwym do uniknięcia, przypadkowym i niepotrzebnym. (...) Miłosierny Samarytanin nawet nie biegnie, by pochwycić zbójców. Najpierw trzeba zaopatrzyć rany chorego. (...) Solidarność to bliskość – to braterstwo dla porażonych”.
W gruncie rzeczy chodzi tu o coś więcej niż konkretny dobry uczynek. Chodzi o cały sposób bycia człowieka. W etyce Tischnera pojęcie „sposobu bycia” zajmuje jedno z najważniejszych miejsc. Sposób bycia to nie tylko uczynki, ale też „intencje, zamiary, brak uczynku, słowa i przemilczenia, gest i brak gestu, wrażliwość i otępienie, myślenie i bezmyślność, słowem – wszystkie ekspresje wewnętrznej prawdy człowieka właściwe konkretnej sytuacji, w jakiej człowiek ów się znalazł”. To właśnie sposób bycia jest czymś, czym jeden człowiek może „zarazić” drugiego: tak od ludzi pierwszej „Solidarności” „zaraziła się” wolnością duża część polskiego społeczeństwa. „Czyż nie na >>sposoby bycia<< – pytał Tischner w szkicu „Sztuka etyki” – wskazują takie określenia, jak: >>człowiek wolny<<, >>człowiek zdecydowany<<, >>człowiek dwuznaczny<<, za pomocą których rysujemy nasze wyobrażenia etyczne?”
Na tej samej zasadzie możemy mówić także o „człowieku solidarnym”. Wiemy, że człowiek potrafi „być na sposób solidarny”. Bez trudu wymienimy przykłady świętych: brata Alberta, matkę Teresę. A i o „nieświętych” też dałoby się niejedno dobre słowo powiedzieć... Człowiek potrafi – i chce – być solidarny. Nie chce – tak, w gruncie rzeczy bardzo tego nie chce – być niemym świadkiem cierpienia, tak jak nie chce być jego sprawcą.
Wydaje się, że właśnie w tym punkcie Etyka solidarności jest najbardziej uniwersalna i aktualna. Czas nasz znów domaga się ludzi etycznie twórczych, ludzi o – mówiąc językiem Tischnera – „powiększonych duszach”, którzy zechcą dosłyszeć głosy leżących przy drodze. Podzielonemu społeczeństwu potrzeba Samarytan gotowych przekraczać granice, budować nowe więzi, kleić to, co rozpadło się lub rozpada. To nie znaczy, że niepotrzebna jest solidarność pierwszego typu – ta, która odwołuje się do rodziny, narodu, ojczyzny. Znaczy to tylko, że potrzeba dziś bardziej zasadniczej pracy etycznej. Nawet jeżeli nie jesteśmy zdolni każdorazowo odpowiedzieć na wezwanie do solidarności (a przecież wraz z demokracją i wolnym rynkiem pojawiły się tu nowe napięcia), musi ono pozostać zasadniczym imperatywem naszych wyborów. „Najpierw jest ranny i jego krzyk. Potem odzywa się sumienie, które potrafi słyszeć i rozumieć ten krzyk. Dopiero stąd rośnie wspólnota”.