Krzysztof Mech "Mistrz i Małgorzata, czyli, co począć z tą nadprzyrodzonością?"
Dorastamy, żyjemy, podążamy ku swojemu przeznaczeniu w dialogu z ludźmi, których spotykamy. Inni przynoszą nam siebie i to, co stworzyli. Ich dzieła nieustannie na nas oddziałują; czy chcemy tego, czy nie, stają się częścią nas samych, współtworzą tę delikatną i wrażliwą materię, którą chciałbym nazwać moim ja, moją osobą, mną samym. W jakże wielkim stopniu to, kim jestem, uzależnione jest od takich spotkań. Za tymi uwagami skrywa się bardziej ogólna myśl: to, ku czemu zwracamy nasze zainteresowanie tworzy nas samych. Można powiedzieć używając języka nie całkiem wyzwolonego spod panowania pewnej maniery filozoficznej, iż człowiek dochodzi do samego siebie za pośrednictwem innych ludzi i ich dzieł.
Filozofia to namysł nad tym, co jest, w nieustannym dialogu z tymi, którzy byli. Ten dialog z innymi rozciąga się także na współczesność, jest rozmową z obecnymi, ale jego fundamenty tkwią głęboko w tradycji, odsyłają do lektury ksiąg tych, którzy odeszli. Namysł nad tym, co jest, odsyła do tekstu, drogę filozofa wyznacza pismo. Dialog z dziełami innych staje się lekturą tekstu. Filozofii patronuje słowo, grecki logos; filozofia jest miłością mądrości, która wyraża się w słowie, jest archaicznym zjednoczeniem miłości (φιλέω) i rozumnego słowa (λόγος), jest filologią w jej źródłowym znaczeniu, filologią w znaczeniu starszym niż wszystkie nauki filologiczne, miłością tego, co rozumne i co daje wyrazić się w słowie, a zarazem miłością do słowa, które stało się pismem i jako pismo wciąż na nowo może być odczytane. Dzieje filozofii to dzieje lektury tekstu, dzieje podejmowanej wciąż na nowo interpretacji słowa utrwalonego w piśmie.
Filozofia jest miłością „księgi filozofii”. Nie należy jednak zapominać, że księga ta daleko wykracza poza obszar, który zwykliśmy nazywać filozofią. Pośród ksiąg filozofii jest taka, która zaczyna się od słów „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”; jest również i ta, która zaczyna się słowami „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo”. Wielość możliwych ksiąg filozofii nakazuje już więcej ich nie przywoływać. Poza jednym wyjątkiem, księgą filozofii może być także opowieść o Jeszui Ha-Nocri, spisana przez pewnego Mistrza, którego ocaliła miłość i nieczyste siły.
Wymogiem, jaki stawia filozofia wobec każdego, kto do niej przystępuje jest szczególna wrażliwość na tekst. Ale miłość do „księgi filozofii” pozostawia nam wolność wyboru. Lektura staje się częścią filozoficznej drogi tylko na mocy takiego wyboru. „Oddaję” się księdze w nadziei, że mnie nie zawiedzie, że będzie miała, jak mawiał Søren Kierkegaard, „charakter budujący”. Decyzja jest wyrazem nadziei, że to, czego poszukujemy w księgach, tam właśnie się znajduje. Dlatego wybór jest wyrazem jakiegoś szacunku dla tekstu, pobrzmiewa w nim szczególna relacja do samego siebie. Świadomy, wolny wybór „księgi filozofii” jest wyrazem zaufania wobec kogoś, kogo „chcemy czytać”; szacunkiem dla drugiego człowieka, w którym wyraża się szacunek dla samego siebie. Nie podważa go nawet największe oburzenie i krytyczna ocena dzieła, które te nadzieje zawiodło.
W naszej lekturze księgi filozofii pobrzmiewa niewypowiedziany szacunek do własnego wyboru. Lektura tekstu, która wyzwala w czytelniku potrzebę pisania, tego szacunku nie tylko nie usuwa, ale jedynie go pogłębia. Nie piszemy o czymś, o czym pisać nie warto. Potrzeba pisma nieustannie potwierdza znaczenie naszych wyborów; jest silniejsza niż najbardziej krytyczne słowo, które może ona wyzwolić
Kiedyś Władysław Tatarkiewicz podzielił autorów księgi filozofii na tych, którzy są mu bliscy oraz na tych, których uważa za wielkich. Nie każdy myśliciel, którego uważamy za wielkiego jest nam bliski, ale również, nie w każdym bliskim odnajdujemy to, co wielkie. Są jednak ci, u których bliskość i wielkość tworzy nierozerwalne jedno, ci, wobec których pismo filozofii jest wyrazem zauroczenia. Zauroczenie nie jest pojęciem filozoficznym, ale wciąż pojawia się w filozofii, niezmiennie towarzyszy filozoficznemu zdziwieniu. Bliskość tekstu, który każe nieustannie do siebie powracać, jego wielkość, która onieśmiela, a zarazem prowokuje, by przez pismo filozofii do niego się odnosić.
Pismo filozofii pozostaje tu pod wpływem uroku dzieła wielkiego i bliskiego zarazem - Mistrza i Małgorzaty Michaiła Bułhakowa; powieści, którą bez obaw można nazwać dziełem jego życia, dziełem kompletnym, choć w pewnym sensie niedokończonym, poprawianym przez autora do ostatnich dni jego niezbyt długiego i pełnego trudów życia. Podjęcie wyzwania, jakim jest tekst Mistrza i Małgorzaty temu zauroczeniu przyświadcza. Będziemy podążać śladami niezwykłych wydarzeń, które miały miejsce w Moskwie, w czasie, który był czasem pobytu szatana. Ramy powieści wyznacza okres czterech dni, podczas których mają miejsce rzeczy przesądzające o losach wielu ludzi. Jakże krótki to czas. Te cztery dni to czas niezwykłych wypadków, czas ludzkich dramatów. Będziemy podążali ich śladami, jednak nie tyle same te zdarzenia będą nas zajmowały, co raczej sposób, w jaki będą wyjaśniane. Będziemy przemierzać drogi myślenia tych, którzy chcą zrozumieć to, co w tym czasie wydarza się w Moskwie, chcą nadać temu wszystkiemu jakiś spójny, możliwy do przyjęcia sens. Innymi słowy, będziemy przyglądać się niezwykłym wypadkom od strony znaczenia nadawanego im w ramach jakiejś strategii interpretacji,
Chciałoby się zawołać na mistrzem Bułhakowem – Za mną czytelniku! Podążajmy śladami tych niezwykłych wydarzeń i ludzkich wysiłków zmierzających do tego, aby nadać im jakiś sens. Zanim jednak damy się ponieść intrydze interpretacji tego, co nadzwyczajne, zacznijmy od zdziwienia. Cóż za szokujący pomysł! W Moskwie, w samym centrum ateistycznego państwa, w którym odesłano w niebyt wszelkie nadzwyczajne zjawiska pojawia się szatan. Pojawia się tam wraz ze swoją świtą, Korowiowem-Fagotem, rycerzem o mrocznej, nie znającej uśmiechu twarzy, kotem Behemotem, demonem-paziem, najwspanialszym błaznem, jakiego znał świat, oraz Asasello, demonem bezwodnej pustyni, demonem mordercą. W komunistycznym świecie, pojawia się szatan ze swoją świtą, a o jego wizycie z góry wiadomo, że „diabli wiedzą jak narozrabia”, a o to, że narozrabia „można być spokojnym”. Trzeba przyznać – błyskotliwy pomysł. Rzecz jednak w tym, że to nie owe niezwykłe zdarzenia, lecz ludzkie reakcje, które wywołują, są w powieści najbardziej intrygujące. Szczególna intryga zaczyna się tam, gdzie pojawia się pytanie - co to wszystko ma znaczyć?, a więc tam, gdzie mamy do czynienia z przejściem od zdarzenia do znaczenia.
Zacznijmy jednak od zdarzeń. Przybycie Wolanda-szatana do Moskwy oznacza jedno: w stolicy Związku Radzieckiego, pierwszego w dziejach ludzkości ateistycznego imperium zaczyna roić się od nadprzyrodzonych wypadków. Od środowego popołudnia, kiedy szatan pojawia się na moskiewskich bulwarach zwanych Patriarszymi Prudami, aż do sobotniego zachodu słońca, po ostatnie chwile jego pobytu, kiedy czas jego obecności się wypełni i czarny Woland zniknie z Worobiowych Gór rzucając się w przepaść razem ze swoją świtą, dzieją się w Moskwie rzeczy absolutnie niezwyczajne. A właściwie mają one miejsce wcześniej. Nadzwyczajne rzeczy zaczynają się dziać zanim jeszcze prezes stowarzyszenia literatów Moskwy Michał Aleksandrowicz Berlioz oraz poeta Iwan Nikołajewicz Ponyriow, piszący pod pseudonimem Bezdomny, będą mieli wątpliwą przyjemność podjąć z Księciem Ciemności dziwną, a przecież najważniejszą w życiu każdego z nich rozmowę zakończoną śmiercią Berlioza i schizofrenią Iwana Bezdomnego. Zanim Berlioz dowie się od Wolanda, że jego rychły koniec jest przesądzony, bo Annuszka nie tylko kupiła, ale rozlała już olej słonecznikowy, a więc seria zdarzeń prowadząca do jego niechybnej śmierci pod kołami tramwaju prowadzonego zgodnie z przepowiednią Wolanda przez komsomołkę już się zaczęła, w upalne popołudnie doświadcza on niezwykłego widzenia. Z powietrza utkał się Berliozowi „przeźroczysty, nad wyraz przedziwny obywatel”, Korowiow we własnej osobie. Trzeba koniecznie zaznaczyć, że ta przedziwna zjawa wysnuła się z powietrza przez oczami tego, „który nie był przyzwyczajony do niezwykłych zjawisk (необыкновенным явлениям он не привык)”.
Ale jak wiemy, dziwne widzenie Berlioza serię niezwykłych zjawisk dopiero rozpoczyna, jest wstępem do tego, co rozegrało się na Patriarszych Prudach podczas rozmowy Berilioza i Bezdomnego z przedziwnym facetem, który twierdził, że osobiście rozmawiał z Kantem. Z pewnością opowieść Wolanda, który przedstawił się rozmówcom jako historyk, jedyny w świecie specjalista zdolny odczytać rękopisy Herberta z Aurillac, o tym, że nie tylko rozmawiał z Kantem, ale także był na tarasie u Poncjusza Piłata, a także w ogrodzie, tam, gdzie Piłat rozmawiał z Kajfaszem, musiała jego rozmówcom wydawać się szalona. Pewność, że mają do czynienia z człowiekiem, którego stan najwyraźniej odbiega od normy, z człowiekiem chorym, wydaje się zrozumiała. Berlioz i Bezdomny zgodnie uznali, że mają do czynienia z człowiekiem obłąkanym, wariatem, który wymaga natychmiastowej interwencji odpowiednich służb. I właśnie po to, by powiadomić biuro turystyki zagranicznej o niepokojącym stanie umysłu zwariowanego Niemca, Berlioz opuści Patriarsze Prudy, a poślizgnąwszy się na rozlanym oleju słonecznikowym wpadnie pod pędzący tramwaj, którego olbrzymie koła odetną mu głowę.
Problem jednak w tym, że wszystko, co przepowiedział szalony konsultant w najdrobniejszych szczegółach się sprawdziło; sprawdziło się to, że Berlioz właśnie w ten sposób skończy swój żywot i zebranie, któremu miał przewodniczyć się nie odbędzie, jak i to, że stanie się to za sprawą oleju słonecznikowego rozlanego na ulicy Bronnej przez niejaką Annuszkę zwaną Gangreną, jak również i to, że Bezdomnemu będzie dane w klinice psychiatrycznej poznać, co to takiego schizofrenia. Wszystko, co Iwan Bezdomny usłyszał od Wolanda stało się faktem. Jeśli jednak przepowiednia się sprawdziła, to jej autora nie można uznać za szaleńca. Zanim jeszcze poeta uda się w pogoń za niezwykłym cudzoziemcem będzie miał okazję spojrzeć mu w twarz i upewnić się, że „żadnych oznak obłędu na tej twarzy nie ma i nie było”. Tajemniczy konsultant „to wcale nie wariat”, tylko …. . No właśnie, skoro autor przepowiedni nie jest szaleńcem, to poeta musi zmierzyć się z dramatycznym pytaniem – kim jest ten, który „z góry wszystko wiedział o straszliwej śmierci Berlioza”? Jego myśli oscylują pomiędzy dwoma rozstrzygnięciami, albo jest niebezpiecznym szpiegiem i mordercą, który wszystko tak właśnie zaplanował, albo - ta myśl będzie dla poety jeszcze bardziej przerażająca - jest kimś, kto posiada moc odgadywania przyszłości, lub, co gorsza, sprawiania, że to, co powiedział niechybnie się stanie. Za tym dramatycznym pytaniem poety Bezdomnego skrywa się inne, o wiele bardziej zasadnicze - „co to wszystko ma znaczyć?”.
Bezdomny udziela sobie natychmiastowej, choć jakże prowizorycznej odpowiedzi – „Tego, to my się dowiemy! (Это мы узнаем!)”. I ogromnym wysiłkiem woli poszukuje wyjaśnienia niezwykłych zdarzeń. W jaki sposób? Warto się chwilę nad tym zatrzymać. Droga, którą mimowolnie wybiera jest taka – nie ma czasu na myślenie, trzeba natychmiast działać. Iwan podążając za cudzoziemcem staje się ofiarą swego pościgu, krok po kroku popada w szaleństwo. Im więcej wysiłku poeta wkłada w to, by „konsultanta wyjaśnić”, tym gorsze są tego skutki, Im mniej szaleństwa Bezdomny odnajduje w Wolandzie, tym więcej odnajduje go w sobie. Znaczenie tego, co zaszło na Patriarszych Purdach oddala się wraz z Wolandem, by ostatecznie zniknąć z oczu oszalałego poety. Droga od zdarzenia do jego wyjaśnienia jest tutaj nie do przejścia. Poeta, mimo podejmowanych działań nie znajduje odpowiedzi na pytanie, co to wszystko ma znaczyć, mimowolnie staje się ofiarą tego, co nie daje się wytłumaczyć. Iwan Nikołajewicz Ponyriow poddaje się obłędowi niepojmowalności, to, co zobaczył i usłyszał podczas spotkania z Wolandem nie mieści się w głowie. Chciałoby się powiedzieć, że Bezdomny jest pierwszą ofiarą konfliktu zachodzącego między zdarzeniem a znaczeniem. Cóż to za konflikt? To, co wydarzyło się w środowy wieczór rozbija spójny świat znaczeń, w którym przyszło mu żyć. Bezdomny jest ofiarą tego, co w ramach jego obrazu świata pozostaje niewytłumaczalne, co w żaden sposób nie daje się pojąć.
Czy trzeba się temu dziwić? Nie. Umysł Bezdomnego to, mówiąc słowami Mistrza „puszcza dziewicza”. Główny bohater Bułhakowa nie zawaha się nazwać Iwana nieukiem. I trudno się z tym nie zgodzić. Poeta Bezdomny nie tylko nie zna opery ”Faust”, ale także nic nie słyszał o Kancie. Tegoż Kanta za jego dowód na istnienie Boga proponuje natychmiast zesłać na trzy lata na Sołowki. Ale przecież trudno Iwana Bezdomnego nazwać człowiekiem całkowicie niewykształconym. Iwan Nikołajewicz Ponyriow to znany poeta, którego wiersze wraz z podobizną autora publikuje na tytułowej stronie „Litieraturnaja Gazieta”. Rzecz jednak w tym, że to, czego Bezdomny doświadczył na Patriarszych Prudach nie daje się pogodzić z naukami, które pobierał w ramach ateistycznego światopoglądu. Dwudziestotrzyletni poeta jest ateistą. Niezwykłe wydarzenia, z którymi miał do czynienia rozrywają ramy ateistycznego paradygmatu, burzą jego podstawy, a te podstawy brzmią tak – nie istnieje żaden Bóg, ani żaden szatan, nie istnieją żadne nadprzyrodzone moce, które można spotkać w Moskwie. Nie istnieje nic nadprzyrodzonego; wszystko, z czym człowiek ma w swoim życiu do czynienia da się wytłumaczyć za pomocą naturalnych przyczyn. Świat Iwana się załamuje, ponieważ to, czego doświadczył nie daje się w ramach takiego schematu wyjaśnić.
Bezdomny popadł w chorobę, szaleństwo niezrozumienia. Jednak minie kilka lat i Iwan Nikołajewicz Ponyriow, już nie poeta, lecz pracownik Instytutu Historii i Filozofii wróci do zdrowia. Jak możliwe jest wyjście z choroby? Przez podjęcie próby ponownego zrozumienia tego, co wydarzyło się podczas niezwykłego spotkania; umieszczenie historii Wolanda w ramach panującego obrazu świata, obowiązującego schematu jego interpretacji. I tak też się dzieje. Przywołajmy słowa Bułhakowa: „Profesor Ponyriow wie o wszystkim, wszystko wie, wszystko rozumie. Wie, że za młodu padł ofiarą zbrodniczych hipnotyzerów, że potem leczył się, leczył i wyleczył”. A jednak jego strategia rozumienia nie do końca się sprawdza. Dawny poeta nie może sobie poradzić z wiosenną pełnią księżyca. Wszystko, co wydarzyło się na Patriarszych Prudach wieczorem owej pamiętnej środy na nowo powraca. Wracają także słowa człowieka, którego Iwan spotkał w klinice psychiatrycznej, człowieka z pokoju numer sto osiemnaście, bez imienia i nazwiska, nazywającego siebie Mistrzem, autora dzieła o Poncjuszu Piłacie, który dobrze wiedział, że poeta spotkał na Patriarszych Prudach tego, który nie tylko był na dziedzińcu u Poncjusza Piłata, nie tylko jadł śniadanie z Kantem, ale także odwiedził Moskwę – szatana we własnej osobie.
Sytuacja Bezdomnego jest dramatyczna. Zdecydowanie lepsza jest jednak sytuacja słuchających wieści o zagranicznym konsultancie, który z góry wiedział o śmierci Berlioza pod kołami tramwaju. Stan psychiczny poety był taki, że słuchacze z łatwością mogli uznać jego opowieść za szaloną. Bezdomny pod wpływem wydarzeń związanych z tragiczną i okropną śmiercią Miszy Berlioza popadł w obłęd i wygaduje niestworzone rzeczy. Tak jego opowieść pojęli nie tylko uczestnicy biesiady w Domu Gribojedowa, dokąd w kalesonach, ze świętym obrazem oraz zapaloną świecą udał się Bezdomny, ale także genialny psychiatra profesor Strawiński i inni pracownicy kliniki psychiatrycznej, do której trafił poeta po pojmaniu w Gribojedowie. Diagnoza, którą postawiono w klinice brzmiała tak: „Pobudzenie ośrodków mowy i ruchu….halucynacje… Skomplikowany przypadek, jak przypuszczam. Najprawdopodobniej schizofrenia, a do tego jeszcze alkoholizm. /…/ Ktoś wstrząsnął jego chorą wyobraźnią. A może po prostu halucynacja”. Pierwsza potyczka z tym, co nadzwyczajne zakończyła się pełnym sukcesem. Wszystko, co spotkało Bezdomnego zostało w ten sposób wyjaśnione, a mówiąc dokładniej, zrzucone na konto jego zdiagnozowanej w klinice choroby.
Niestety na tym jednak zdumiewające wypadki się nie kończą, a właściwe dopiero się zaczynają. Co począć z dalszymi wydarzeniami? Następną postacią, która dostąpi wątpliwej przyjemności spotkania z Wolandem i jego świtą będzie dyrektor moskiewskiego teatru Variétés, niejaki Stiepan Bogdanowicz Lichodiejew zwany Stiopą. To właśnie w po trzykroć przeklętym mieszkaniu numer pięćdziesiąt, przy ulicy Sadowej 302 A, które Stiopa dzielił z Berliozem, w czwartek o godz. 10 pojawia się dziwny jegomość, a wraz z nim wydarzają się rzeczy niesłychane, które mogą przyprawić o obłęd. Co począć z faktem, że dane mu było zobaczyć we własnym mieszkaniu małego osobnika o nieprawdopodobnie szerokich barach, w meloniku, który wyszedł wprost z tafli lustra trema, a także dwie inne postaci; kota, który rozsiadłszy się nonszalancko na pufe po jubilerowej pił wódkę zagryzając marynowanym grzybem nabitym na widelec i długiego jak żerdź typa z pierzastym wąsikiem, w binoklach z brakującym szkiełkiem? Dodatkowo postaci kota i typa w binoklach odbijały się w lustrze, zanim jeszcze pojawiły się w przedpokoju. Jak biedny Stiopa mógł pojąć fakt, że nie tylko nie pamiętał czwartkowego spotkania z profesorem czarnej magii niejakim Wolandem, podczas którego własnoręcznie podpisał kontrakt na jego siedem występów w teatrze Variétés, ale że w ogóle żadnego Wolanda sobie nie przypominał? Jakby tego było mało, wizyta Wolanda skończyła się odesłaniem Stiopy do wszystkich diabłów. Przerażony, chory, oszalały dyrektor teatru ocknął się w Jałcie.
Historię tego, co przydarzyło się podczas spotkania Stiopy z Wolandem dyrektor zabierze ze sobą do Jałty, ale jego nagłe i niewytłumaczalne zniknięcie będą musieli jakoś wyjaśnić pracownicy teatru Variétés, jego dyrektor finansowy Grigorij Daniłowicz Rimski oraz administrator Iwan Sawieliewicz Warionucha. To, co niewytłumaczalne trzeba natychmiast wytłumaczyć. Lecz jak wytłumaczyć fakt, że między ostatnią rozmową Rimskiego ze Stiopą Lichodiejewem, który dzwonił ze swego mieszkania w Moskwie, a depeszą, którą tenże Lichodiejew nadesłał z Jałty nie minęło więcej niż dziesięć minut. Reakcja Warionuchy wyraża tę samą niemoc zrozumienia tego, co się wydarzyło, którą wcześniej znaleźliśmy u Bezdomnego: „Nie rozumiem! Nie rozumiem! Nie ro-zu-miem!”. Na nic zdaje się próba tłumaczenia przedziwnego przemieszczenia Stiopy za pomocą hipnozy: „Nie ma na świecie takiej hipnozy, żeby przerzucić człowieka o tysiąc kilometrów! /…/ Takie rzeczy się nie zdarzają”. A jednak. Depesze, które niezbicie wskazują, że Stiopa jest w Jałcie, nieustannie nadchodzą.
Próby wyjaśnienia „sprawy Lichodiejewa” nie kończą się dobrze ani dla Rimskiego, ani dla Wariounchy. Rimski do końca życia nie zapomni tego, co wydarzyło się w jego gabinecie po oburzającym występie Wolanda. Nie zapomni ani rozmowy z nie rzucającym cienia wampirem wcielonym w Warionuchę, ani dziewczyny-nieboszczki, jej dłoni o trupozielonkawym kolorze i wyraźnie widocznych ciemnych plamach rozkładu na piersiach, ani też porannego radosnego piania koguta, gromko i donośnie obwieszczającego nadejście świtu przynoszącego Rimskiemu wybawienie. Wszystko, co wydarzyło się w pokoju Rimskiego pozostanie także w pamięci Warionuchy. Warionucha już zawsze będzie żył z myślą, że owego pamiętnego wieczoru, razem z Hellą o mało nie wyprawił Rimskiego na tamten świat. Administrator teatru Variétés, pobity przez Asasello i Behemota a następnie zawleczony na czwarte piętro i rzucony na podłogę w przedpokoju mieszkania Stiopy Lichodiejewa do końca życia będzie miał w pamięci rudą, nagą dziewczynę o oczach płonących fosforycznym blaskiem i rękach zimnych jak lód, której pocałunek może zamienić człowieka w wampira. Warionucha, jak to obiecał demonowi bezwodnej pustyni, już nigdy nie będzie przez telefon nikomu ubliżał i kłamał. Rimski i Warionucha to kolejne ofiary Wolanda; wszystko, co owego pamiętnego czasu było im dane doświadczyć, to rzeczy niepojęte i w żaden sposób niewytłumaczalne; zdarzenia, które przyprawiają ich uczestników o obłęd.
Niezwykłe rzeczy spotkały także Nikanora Iwanowicza Bosego, prezesa spółdzielni mieszkaniowej, do której należał dom przy ulicy Sadowej 302 A. Łapówka w wysokości czterystu rubli, którą prezes spółdzielni przyjął od chudego obywatela w kraciastej marynareczce, w dżokejce i w binoklach zamieniła się w kwotę czterystu dolarów, a z teczki prezesa zniknęła zarówno umowa spisana z Korowiowem na pobyt cudzoziemca Wolanda w mieszkaniu numer pięćdziesiąt, jak również jego paszport, a także list Stiopy Lichodiejewa z prośbą o zameldowanie gościa w tymże mieszkaniu, kwota za wynajem, a nawet bilety do teatru, które Bosy otrzymał od dziwnego jegomościa w binoklach. Również Bosy jest ofiarą tego, co niepojęte. Prezes spółdzielni mieszkaniowej, nieustannie powtarzający, że w jego mieszkaniu na Sadowej zagnieździła się nieczysta siła, zostanie przewieziony do kliniki psychiatrycznej kierowanej przez profesora Strawińskiego i umieszczony w pokoju sto dziewiętnaście, tuż obok pokoju Mistrza.
Jak pojąć to wszystko, co miało miejsce w teatrze Variétés w czasie skandalicznego występu Wolanda, podczas którego mag i jego trupa spuszczała na publiczność rzęsisty deszcz czerwońców, samych dziesięciorublówek, urwano i przymocowano głowę konferansjerowi Żorżowi Bengalskiemu, wyczarowano sklep z elegancką odzieżą dla pań, w którym rozdawano damskie ubrania. Ofiarą Wolanda był nie tylko konferansjer, kolejny pacjent kliniki profesora Strawińskiego z pokoju numer sto dwadzieścia, domagający się zdemaskowania magicznych sztuczek Wolanda, ale także honorowy gość teatru, przewodniczący Komisji Akustycznej Arkadiusz Apołłonowicz Siemplejarow, którego zdrady wyszły na jaw podczas oburzającego koncertu. Niewątpliwymi ofiarami obrzydliwego występu były także lekkomyślne klientki wyczarowanego przez Korowiowa sklepu, które po zakończonym spektaklu biegały po Twerskiej boso, w samych tylko reformach.
Należy też wspomnieć o innych gościach fatalnego mieszkania numer pięćdziesiąt, o mieszkającym w Kijowie wuju nieboszczyka Berlioza, ekonomiście-planiście Maksymilianie Andriejewiczu Popławskim oraz o o bufetowym teatru Variétés, Andrzeju Fokiczu Sokowie. Ekonomista-planista był niewątpliwie ofiarą bandy Wolanda. Trzeba koniecznie zauważyć, że Popławskiego jako jedynego, nie dotyka obłęd w obliczu tego, co niepojęte. Wuj Berlioza, słusznie uważany za jednego z najmądrzejszych ludzi w Kijowie nie straci zdolności trzeźwej oceny wydarzeń, których był mimowolnym uczestnikiem. Wylegitymowany przez kota w okularach, pobity i zrzucony ze schodów przez niskiego rudego kulawca z żółtym kłem i bielmem na lewym oku, w obcisłym czarnym trykocie, jako jedyny opuszcza przeklęty dom przy ulicy Sadowej nieustannie powtarzając dwa słowa: „Wszystko jasne, wszystko jasne”. Jeśli ofiarą Wolanda był Popławski, to cóż dopiero powiedzieć o bufetowym teatru Variétés. Cóż powiedzieć o człowieku, który opuszcza mieszkanie Wolanda z niewzruszonym i absolutnie pewnym przekonaniem, że umrze za dziewięć miesięcy w lutym, na raka wątroby, w klinice Pierwszego Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego na sali numer cztery. Nie trzeba dodawać, że przepowiednia Korowiowa niechybnie się sprawdziła, a dziwne przypadki podreptały razem z bufetowym do gabinetu lekarskiego, by dosięgnąć wybitnego specjalistę chorób wątroby, profesora Kuźmina.
Niezwykłe wydarzenia będące skutkiem spotkania z szatanem i jego świtą są udziałem także innych osób. Musimy koniecznie wspomnieć przewodniczącego Komisji Nadzoru Widowisk i Rozrywek Lżejszego Gatunku Prochora Piotrowicza, odesłanego przez Korowiowa do wszystkich diabłów. Jego miejsce w gabinecie zajął szary garnitur w prążki ubrany w krawat, który nie tylko nie opuścił stanowiska, ale pod nieobecność przewodniczącego pisał, rozmawiał przez telefon i podejmował stosowne decyzje. Warto nadmienić, że Prochor Piotrowicz powróciwszy do swej normalnej postaci wszystkie decyzje garnituru w całości zaaprobował.
Z szatanem i jego świtą mają do czynienia także osoby nie związane z teatrem Variétés, dziennikarz Alojzy Mogarycz przegnany z mieszkania, które w nikczemny sposób przejął po chorym Mistrzu, donosiciel baron Meigel, śmiertelna ofiara balu u szatana. Do kliniki profesora Strawińskiego zostali przywiezieni urzędnicy miejskiego zarządu widowisk, którzy po wizycie byłego dyrygenta chóru cerkiewnego w kraciastych spodniach i pękniętymi binoklami, nie mogli już przestać śpiewać zaintonowanej przez Korowiowa pieśni „Morze przesławne”. Profesorowi Strawińskiemu udało się w ciągu dwóch godzin po zaaplikowaniu podskórnie zastrzyków doprowadzić ich do normalnego stanu.
Nie powinny umknąć nam wydarzenia, które miały miejsce w rozrabiającym mieszkaniu numer pięćdziesiąt na ulicy Sadowej 302 A, podczas próby pojmania kota-Behemota. Dla porządku przypomnijmy jeszcze to, co stało się w trakcie wizyty Behemota i Korowiowa w domu literatów zwanym Gribojedowem, a także w sklepie na Rynku Smoleńskim. Za każdym razem finał wydarzeń jest ten sam, pozostaje garstka popiołów, ogień, którym świta Wolanda zwykła kończyć niszczy wszystko doszczętnie.
Dla porządku należy jeszcze wspomnieć bulwersującą kradzież głowy nieboszczyka Berlioza, którego ciało wystawiono na publiczny widok w Gribojedowie. O tej porażającej historii opowiadano na mieście: „Milicja … skandal … no po prostu mistyka!”. Wspomnijmy jeszcze niejakiego Mikołaja Iwanowicza, mężczyznę z bródką o nieco prostakowatej twarzy, zamienionego w wieprza, który niczym ptak, wiózł na swym grzbiecie nagą pokojówkę Nataszę a następnie spędził noc na balu wydanym przez szatana. Natasza została wiedźmą na służbie u szatana, a Mikołaj do końca życia będzie wzdychał do wiosennej pełni księżyca i żałował, że nie odleciał z tą, którą nazywał Wenerą. Kontakty Nataszy i Małgorzaty z szatanem przyjdzie nam jeszcze osobno rozważyć.
Bilans krótkiego pobytu Wolanda był przerażający, dwie ofiary śmiertelne, cztery spalone domy, setki ludzi doprowadzonych do obłędu. W Moskwie wydarzyło się „mnóstwo nonsensownych i niepojętych rzeczy”. Wszystkie te fakty miały miejsce, a fakt, jak mówi Woland, „to najbardziej uparta rzecz pod słońcem”. Wydarzyło się zbyt wiele, by przejść nad tym do porządku dziennego udając, że nic się nie stało. Nonsensowne i niepojęte wydarzenia jednak pojęte być muszą. Przed wezwaniem, aby zrozumieć to, co niezwykłe staje każdy, kto podobnie jak ateista Berlioz „nie jest przyzwyczajony do niezwykłych zjawisk”. Jak jednak pojąć te wszystkie nadzwyczajne zdarzenia wtedy, kiedy twardo stoi się na stanowisku, że żadne nadprzyrodzone moce nie ingerują w naturalny porządek rzeczy? Mamy tu na myśli tych wszystkich, którzy twierdzą, że nie istnieją żadne nadprzyrodzone zjawiska, że takie zjawiska, jak mawiał „staruszek Kant”, są obrazą dla ludzkiego rozumu. I nie ma wielkiego znaczenia to, że jedni pośród nich niezmiennie twierdzą, że nie ma nadprzyrodzonych zjawisk, bo w ogóle nic nadprzyrodzonego nie istnieje, że nadprzyrodzone oddziaływania nie istnieją, ponieważ nie istnieje żaden Bóg, ani żaden szatan, a drudzy skłonni są uznać, że Bóg istnieje, ale twierdzą stanowczo, że nie oddziałuje on na naturalny porządek rzeczy. Ci pierwsi zwani są zwykle ateistami, ci drudzy deistami. Pierwsi odmawiają Bogu istnienia, drudzy odbierają Mu prawo ingerencji w sprawy tego świata. Jedni i drudzy są naturalistami, są zgodni, co do tego, że naturalny porządek świata nie pozostawia miejsca na żadne cuda. Wszystkie zjawiska w świecie dają się wytłumaczyć bez potrzeby odwoływania się do jakichś, przychodzących z poza tego świata zewnętrznych oddziaływań. W naturalnym świecie nic nadprzyrodzonego nie może się wydarzyć.
Ale przecież te wszystkie zalatujące nonsensem wydarzenia nie są wyłącznie indywidualnym problemem każdego naturalisty, kimkolwiek by on nie był. Mają one miejsce w stolicy ateistycznego państwa. Nadprzyrodzone zjawiska w stalinowskiej Moskwie. Cóż za skandal! Problem nadprzyrodzoności to problem wagi państwowej. W całym mieście aż huczy od nieprawdopodobnych pogłosek, które lotem błyskawicy docierają do najdalszych, zabitych deskami prowincjonalnych dziur. „Szept ,nieczysta siła> można było usłyszeć w kolejkach przed mleczarniami, w tramwajach, w sklepach, w mieszkaniach, we wspólnych kuchniach, w pociągach podmiejskich i dalekobieżnych, na stacjach i na przystankach, na lotniskach i na plażach.” Jednym słowem wszędzie. Nie może więc dziwić fakt, że najważniejsze organa tego państwa pracują dzień i noc, nie tylko nad tym, by złapać Wolanda i jego bandę, ale przede wszystkim nad tym, aby wszystkie te nadzwyczajne, a tym samym skandaliczne wydarzenia wyjaśnić; „ci, którzy prowadzili śledztwo w tej dziwnej sprawie – najwyraźniej zatrącającej diabelstwem i, jakby tego było nie dość, jakimiś hipnotycznymi sztuczkami i wyraźnym kryminałem – starali się te wszystkie różnorakie i splątane wydarzenia zlepić w jedną sensowną całość”. Albo jeszcze lepiej, jak dowiadujemy się z afiszu anonsującego występ maga Wolanda - aby je „całkowicie zdemaskować”. A zdemaskować to znaczy pokazać, że wszystkie te oburzające wypadki. które niektórzy mają śmiałość nazywać nadprzyrodzonymi, można wyjaśnić za pomocą naturalnych przyczyn.
Pomimo intensywnego śledztwa „wychodziło coś za przeproszeniem bez sensu”. Jednak, skoro nic, co nadprzyrodzone nie istnieje, to muszą się znaleźć naturalne przyczyny tłumaczące te wszystkie, oburzające swą niezrozumiałością zjawiska. Dlatego też dwunastu funkcjonariuszy ateistycznego państwa, prowadzących śledztwo w sprawie gangu Wolanda zrobiło wszystko by to, co wymaga wyjaśnienia, zostało wyjaśnione. Brak takiego sensownego wyjaśnienia to rzecz straszna, namacalny dowód, że sytuacja wymknęła się spod kontroli czuwającego nad wszystkim komunistycznego państwa. Śledztwo w tej „potwornej spawie” prowadzono długo i wyjaśniono „prawie wszystko”. I jak mówi z przekąsem sam mistrz Bułhakow: „Wszystko też wyjaśniono i nie da się zaprzeczyć, iż wyjaśnienia były sensowne i niepodważalne”.
Jak wyjaśnić te wszystkie dziwne zjawiska za pomocą naturalnych przyczyn? Potężny wysiłek umysłów tych, którzy mieli na względzie nie tylko dobro ateistycznego państwa, ale także dobro poszczególnych obywateli pragnących wyjaśnienia tych wszystkich dziwnych zdarzeń w taki sposób, który nie narusza naturalnego porządku rzeczy nie poszedł na marne. Wniosek, jaki wyciągnięto z faktów był zatrważająco prosty. Członkowie zbrodniczego gangu Wolanda byli hipnotyzerami i to o niespotykanej sile oddziaływania, którzy mogli ukazywać się w pewnych miejscach będąc w rzeczywistości w zupełnie innych. Posiadając tak wielką hipnotyczną moc mogli nie tylko wmawiać innym, że pewne przedmioty i ludzie znajdują się tam, gdzie ich wcale nie było, ale także usuwać faktycznie istniejące przedmioty oraz ludzi z pola widzenia. Hipnotyzerskie oszustwo polegało więc na tym, że to, co rzeczywiste i to, co nierzeczywiste zostało ze sobą pomieszane. Nie istniejące halucynacje bezczelnie stawały się rzeczywistymi postaciami albo rzeczami. a to, co rzeczywiste ulatniało się z pola widzenia. Cóż za klarowne wyjaśnienie.
W ten sposób wyjaśniono nie tylko najbardziej bulwersujący moskwiczan fakt, że w sławetnym mieszkaniu numer pięćdziesiąt na ulicy Sadowej 302 A, funkcjonariusze odpowiednich służb strzelali z mauzerów do rozmawiającego po rosyjsku kota, który nie tylko był odporny na kule, ale dodatkowo huśtając się na żyrandolu, na strzały te odpowiadał serią strzałów z brauninga. Według zgodnej opinii śledczych na żyrandolu nie było żadnego kota, funkcjonariusze strzelali do czegoś, czego w ogóle nie było a cała ta halucynacja była dziełem Korowiowa. Śledczy byli również przekonani, że to Korowiow posłał Berlioza na pewną śmierć. Zahipnotyzowany redaktor miesięcznika literackiego rzucił się pod tramwaj lub upadł na szyny. Ofiarą hipnozy padł również Stiopa Lichodiejew. Pod wpływem hipnozy dyrektor teatru wyraził zgodę na występ Wolanda w Variétés. Śledczym udało się również wyjaśnić sprawę niezwykłego przemieszczenia Stiopy Lichodiejewa z Moskwy do Jałty. Stiopa nie był w Jałcie, nic takiego nie miało miejsca; nieprzytomnego dyrektora teatru banda Wolanda podrzuciła pod samolot przylatujący z Jałty. Wprawdzie jałtańska milicja twierdziła, że Stiopa był w Jałcie, ale depesz wysyłanych przez tamtejszy Urząd Kryminalny w aktach sprawy nie odnaleziono. Wyjaśnienie wszystkich innych nadzwyczajnych zdarzeń nie nastręczało już większych kłopotów. Wydarzenia, które miały miejsce podczas spektaklu w moskiewskim teatrze Variétés potwierdzały hipnotyzerskie talenty Korowiowa.
Jednak owa, mająca status państwowy, naturalistyczna wykładnia nadzwyczajnych wydarzeń nie jest jedyna. Przyjrzyjmy się bliżej innym reakcjom na to, co niepojęte. Nikanor Iwanowicz Bosy podczas przesłuchania przywołuje Boga, czyni znak krzyża, modli się i nieustannie powtarza, że człowiek, który zadomowił się w szóstej klatce pod pięćdziesiątym to siła nieczysta, że Korowiow to diabeł. Również Annuszka, aresztowana w chwili wręczania kasjerce dziesięciodolarowego banknotu zeznała, że na czwartym piętrze administracja zapuściła nieczystą siłę, z którą nie można wytrzymać. Można powiedzieć, że Bosy i Annuszka to ludzie niewyrobieni i niezbyt kulturalni. Wprawdzie takich ludzi w Moskwie i poza nią nie brakowało, niemniej jednak „ludzie wyrobieni i kulturalni nie brali oczywiście udziału w tych dyskusjach o nieczystej sile, która nawiedziła stolicę. /…/ Ludzie kulturalni podzielali pogląd prowadzących śledztwo – była to robota szajki hipnotyzerów i brzuchomówców, którzy doszli w swoim rzemiośle do perfekcji”.
Cóż jednak począć z autorem książki o Poncjuszu Piłacie, z człowiekiem, który siebie nazywa Mistrzem? Czyż można go nazwać człowiekiem niekulturalnym i niewyrobionym? Przyjrzyjmy się temu, dla którego wizyta Wolanda jest wybawieniem, którego pierwsza litera imienia jest anagramem pierwszej litery imienia Woland. Przyjrzyjmy się Mistrzowi. Mistrz nie ma najmniejszych wątpliwości, że poeta Bezdomny spotkał na Patriarszych Prudach szatana. Przywołajmy słowa Iwana: „To niemożliwe! Nie ma żadnego szatana!”, a także odpowiedź Mistrza: „Bardzo przepraszam! Kto jak kto, ale pan nie powinien mówić takich rzeczy. Jest pan przecież jedną z pierwszych jego ofiar. Siedzi pan, jak sam pan o tym dobrze wie, w szpitalu psychiatrycznym, a ciągle jeszcze pan się upiera, że szatan nie istnieje. To doprawdy dziwne!”. Dziwne jest nie tyle to, co wydarzyło się owej pamiętnej środy na Patriarszych Prudach, lecz raczej to, że pierwsza ofiara szatana kwestionuje jego istnienie. Bezdomny nie rozpoznaje, kim był jego rozmówca. Mistrz nie ma wątpliwości, że to właśnie ignorancja i nieuctwo Bezdomnego są przyczyną jego klęski. Diagnoza Mistrza jest klarowna: Iwan to człowiek niewyrobiony i niekulturalny, zamknięty w ateistycznym schemacie interpretacji. Jeśli Bezdomny chce pojąć to, co spotkało go na Patriarszych musi wykroczyć poza swój paradygmat myślenia, w stronę zupełnie odmiennego sposobu pojmowania faktów. Jakiego?
Wyjaśnienie, które proponuje poecie Mistrz rzeczywiście przynależy do radykalnie odmiennej wykładni zdarzeń; nazwiemy ją supranaturalistyczną. Jej podstawa jest taka: nadprzyrodzone moce nie tylko istnieją, ale także mogą objawiać się w obrębie naturalnego świata. Spotkanie poety i Mistrza, to spotkanie dwóch różnych wykładni zastosowanych wobec tych samych zdarzeń. Różnica między nimi ma swój dramatyczny wydźwięk. Bezdomny i Mistrz spotykają się w klinice Strawińskiego z tego samego powodu, z powodu Poncjusza Piłata. Niewątpliwie postać Piłata łączy obu nieszczęśników, ale przecież ich sytuacja jest radykalnie przeciwstawna. Mistrz jest bezimienną ofiarą ateistycznego państwa, o którym Woland powie: „nieźle go załatwili”, dla autora powieści o Piłacie przybycie szatana przynosi nadzieję na wybawienie od nieszczęść, które go ponad miarę dopadły. Poeta Iwan Bezdomny nie jest ofiarą komunistycznego państwa, ale właściwie jego beneficjentem, dopiero przybycie Wolanda czyni z niego ofiarę.
Jak dalece sięga ta przeciwstawność losów poety i Mistrza, za którą skrywa się przeciwieństwo dwóch wykładni zdarzeń? Spotkanie z szatanem doprowadziło Iwana do obłędu. Czy jednak wyprowadzi z obłędu Mistrza? Droga Mistrza w stronę wybawienia okaże się zatrważająco wyboista i trzeba dodać, zadziwiająco dwuznaczna. Przyjrzyjmy się nie tylko jego niepokojom, ale także stojącemu za nimi paradygmatowi myślenia. Również Mistrzowi będzie dane w nocy z piątku na sobotę w sławetnym mieszkaniu numer pięćdziesiąt spotkać szatana. Mistrz nie ma najmniejszego problemu by rozpoznać, z kim ma do czynienia. Na pytanie, „czy pan wie, z kim pan teraz rozmawia? /…/ U kogo się znajduje?”, Mistrz odpowiada jednoznacznie: „Wiem /…/. W domu wariatów moim sąsiadem był ten chłopiec, Iwan Bezdomny. Opowiedział mi o panu”.
Ale wytłumaczyć komuś, że spotkał szatana to nie to samo, co spotkać go osobiście. Stanowczo nie to samo. Słuchając niezwykłej opowieści poety Mistrz nie może powstrzymać się, aby nie krzyknąć: „Ach! Ach! Nie mogę odżałować, że to pan go spotkał a nie ja”. Jednak kiedy nadejdzie czas jego spotkania z Wolandem sprawy przybiorą zgoła odmienny kształt. Przywołajmy rozmowę Mistrza z szatanem. Pytanie Wolanda: „pan wierzy, że to rzeczywiście jestem ja”, otrzymuje zdumiewającą odpowiedź: „Cóż robić, muszę uwierzyć /…/, ale oczywiście byłbym znacznie spokojniejszy, gdybym mógł uważać pana za wytwór halucynacji”. Rzecz jednak nie tylko w tym, że Mistrz stanął oko w oko z Księciem Ciemności. Problem Mistrza to również problem interpretacji. Supranaturalistyczna wykładnia jego osobistego spotkania z szatanem nieustannie się załamuje. Przypomnijmy rozmowę z Małgorzatą: „Słuchaj, jesteś przecież mądrym człowiekiem i nie byłaś obłąkana… Czy naprawdę jesteś pewna, że byliśmy wczoraj u szatana?”
W czym tkwi słabość supranaturalistycznej wykładni zdarzeń? Ona domaga się wiary w to, iż nadprzyrodzone moce faktycznie ujawniają się w naturalnym świecie. Mistrz musi uwierzyć, a wiara nie przychodzi mu łatwo. W jego umyśle istnieje rozdźwięk. Mistrz nieustannie oscyluje pomiędzy wiarą w wybawicielską moc szatana, a niewiarą, której źródło tkwi w przekonaniu, że takie rzeczy od czasu kiedy Jeszua Ha-Nocri chodził po świecie już się nie zdarzają. Akceptacja tego, że nadprzyrodzone fakty są możliwe nie oznacza faktycznej wiary w ich istnienie. Mistrz uznaje, iż możliwe jest wtargnięcie szatana i jego świty w obszar naturalnego świata. A jednak nie może uwierzyć, że było mu dane stanąć przed jego obliczem. Również w obrębie jego wykładni zdarzeń pojawia się to samo napięcie między zdarzeniem a wyjaśnieniem, którego z taką mocą doświadczył Bezdomny. Gdzie szukać jego źródeł? Wydaje się, że w jakiejś dysproporcji między tym, co naturalne, a tym, co nadprzyrodzone. To, co naturalne jest bardziej pewne i nie domaga się wiary. Nieustannie pojawia się pokusa by spotkanie z szatanem sprowadzić do halucynacji, do wytworu chorej wyobraźni, zrzucić na karb czyjeś hipnotyzerskiej mocy.
A jednak Mistrz musi uwierzyć, bo tylko wiara w Księcia Ciemności może przynieść mu wybawienie z obłędu, wyzwolenie ze szponów ateistycznego państwa. Tylko szatan może mu przyjść z pomocą - zatrważająca myśl, która czytającym dzieło Bułhakowa nieustannie przychodzi do głowy. Mistrz musi uwierzyć, że Woland może przynieść mu wybawienie, że szatan może odmienić jego los, wybawić z obłędu, przynieść upragniony spokój. Słowa Małgorzaty: „Oni ci pomogą, wierz mi!”, i spokój rzeczywiście nadchodzi. Wiara Mistrza w moc Wolanda staje się faktem. Przywołajmy myśli Mistrza, które dochodzą do głosu, kiedy Asasello po raz ostatni pojawi się w małym mieszkanku w pobliżu Arbatu, przynosząc Mistrzowi i Małgorzacie śmierć a zarazem wybawienie: „Tak, Małgorzata ma rację… Oczywiście, siedzi przede mną wysłannik diabła Przecież ja sam dalej niż przedwczoraj wieczorem dowodziłem Iwanowi, że na Patriarszych Prudach z pewnością zetknął się z szatanem we własnej osobie, więc czemu teraz przestraszyłem się tej myśli i zacząłem wygadywać coś o hipnotyzerach i halucynacjach… Jacy znowu u diabła, hipnotyzerzy!”
Spójrzmy jednak na Małgorzatę. Czy Małgorzacie potrzebna jest wiara w to, że nadprzyrodzone moce objawiają się w naturalnym świecie? Zanim udzielimy odpowiedzi przywołajmy jeszcze jedną, jakże ważną rozmowę Mistrza i Małgorzaty, rozmowę, która poprzedza przybycie Asasella. Przybycie demona bezwodnej pustyni wyznaczy kres ich ziemskiego bytowania i pozwoli rozpocząć wędrówkę do krainy wieczystego spokoju, do ich domu z oknem weneckim i dzikim winem wspinającym się po sam dach, gdzie Mistrz będzie przyjmował tych, których kocha, tych którzy go interesują i nigdy nie zakłócą jego spokoju. Oto dialog Małgorzaty i Mistrza:
- Przysięgam na twoje życie, przysięgam na przepowiedzianego przez ciebie syna astronoma, że wszystko będzie dobrze!
- Dobrze już dobrze – powiedział Mistrz, roześmiał się i dodał: Oczywiście, ludzie ograbieni ze wszystkiego jak my oboje szukają ratunku u sił nadprzyrodzonych (они ищут спасения у потусторонней силы!)! No cóż, godzę się szukać go tam.
- No właśnie, no właśnie, teraz jesteś taki jak dawniej, śmiejesz się – odpowiedziała Małgorzata – i niech diabli wezmą twoje uczone słowa. Przyrodzone czy nadprzyrodzone, czyż to nie wszystko jedno (Потустороннее или не потустороннее – не все ли это равно)? Jestem głodna! – i pociągnęła Mistrza za rękaw do stołu.
Być może za słowami Małgorzaty skrywa się wyłącznie uczucie głodu. Dajmy spokój dywagacjom na temat spraw nadprzyrodzonych i przyrodzonych, kiedy czas na posiłek. A mówiąc dosadniej, dajmy spokój wszelkim teoriom na temat Boga, szatana, człowieka i świata. Jak mówił Woland podczas wielkiego balu, wszystkie teorie są siebie warte, zwłaszcza wtedy, kiedy jest się głodnym. Przecież można się bez nich obejść, kiedy burczy w brzuchu to nawet trzeba.
Jednak wydaje się, że za tą zdumiewającą odpowiedzią Małgorzaty kryje się coś więcej. Słowa pięknej i mądrej Małgorzaty są dopełnieniem jej niezwykłej postawy wobec tego, co nadzwyczajne, za którą kryje się całkiem odmienny kształt myślenia, różny nie tylko od tego, którego przedstawicielem jest poeta Bezdomny, ale także od tego, który znaleźliśmy u Mistrza. Małgorzata z zadziwiającą łatwością podejmuje dialog z Wolandem. Jej spotkania z szatanem i jego świtą nie noszą w sobie niepokojów i rozterek poety i Mistrza. Od pierwszej chwili, kiedy na ławce pod murem Kremla obok Małgorzaty usiądzie Asasello, aby namówić ją na spotkanie z Wolandem, nie ma w niej śladu niepokoju, że wydarza się coś, czego nie da się pojąć i zaakceptować. Spotykając demona mordercę Małgorzata nie niepokoi się, że ma miejsce coś, co nie mieści się w ramach jakiegoś obrazu świata; ona niepokoi się o swoją kobiecą godność. Zanim cokolwiek się wydarzy, Małgorzata wierzy, że to, co nastanie wybawi jej umiłowanego. Ze względu na niego godzi się na wszystko, bo wie, że nie ma już nadziei i na nic nie może już liczyć. Małgorzata wszystko zniesie, wszystko wytrzyma by odzyskać Mistrza. Kręci jej się w głowie od tych wszystkich dziwnych i niepojętych rzeczy, a jednak zgadza się na propozycję Asasella. Jej prawdziwa, wierna, wieczna miłość przetrzyma najcięższe próby.
Ale być może w stanowczym stwierdzeniu Małgorzaty, by do diabła odesłać uczone słowa o przyrodzoności i nadprzyrodzoności skrywa się jeszcze jedno rozstrzygnięcie. I może to właśnie ono stanowi podstawę tego, iż Małgorzata nie tylko jest najzupełniej pewna, że była na balu u szatana, ale także szczęśliwa, że zawarła z nim pakt stając się wiedźmą. Jej wiara jest pewnością, która ją prowadzi. Ona po prostu wie, że szatan jest. Wątpiącego Mistrza nazwie nieszczęśliwym człowiekiem małej wiary. Do diabla z rozróżnieniem na nadprzyrodzone i naturalne. Pokusa Mistrza by sprowadzić nadprzyrodzone wydarzenia do tego, co naturalne jest Małgorzacie całkowicie obca. Dla niej to, co naturalne nie jest bardziej pewne niż to, co nadprzyrodzone. Dlaczego? Ponieważ samo to rozróżnienie traci swą wyjaśniającą moc. Rozróżnienie porządku naturalnego i nadprzyrodzonego traci sens, ponieważ szatan nie jest nadprzyrodzoną mocą, która przybywa z zewnątrz, spoza tego świata, by w tym świecie zaistnieć. On po prostu w świecie jest, jego obecność jest wtopiona w naturalny świat. W ten sposób różnica między porządkiem nadprzyrodzonym a naturalnym traci swe znaczenie, zastępuje ją zmieszanie dwóch porządków. Związek szatana ze światem jest nierozerwalny, nazywanie Wolanda nadprzyrodzoną siłą to właśnie ślad tych wszystkich teorii, które są siebie warte.
Czy tak myślała Małgorzata, czy też może inaczej? Wbrew nadziejom poety Bezdomnego, tego to my się prędko nie dowiemy.