Anna Karoń-Ostrowska "Miłość nie jedno ma imię...O relacji mistrza i ucznia"
Relacja mistrza i ucznia jest związkiem intymnym, wielowymiarowym i pełnym olśnień – duchowych i intelektualnych. Każdy, kto doświadczył spotkania z mistrzem, wie, jak wielkie znaczenie dla całego życia ma ten czas wspólnej wędrówki ku odkrywaniu tajemnic świata, siebie samego, tego wszystkiego, co najważniejsze. Trudne pytania, pełne lęku szukanie odpowiedzi, świadomość niedorastania, nieradzenia sobie z ogromem wiedzy, niedościgły wzór, trud zrozumienia i potrzeba potwierdzenia, która dla obu stron tego dramatu – mistrza i ucznia – jest pragnieniem oznaczającym w pewnym sensie: „być albo nie być”.
Mistrz musi potwierdzić ucznia, uczeń potwierdza mistrza w jego roli i pozycji mistrza. Jeden nie może być sobą bez drugiego; stają się sobą, dzięki sobie nawzajem. Jest to związek nierozdzielny i niezastępowalny, oparty na wzajemnym wybraniu. Wzajemność i wybranie wydają się w tej relacji słowami – kluczami.
Historia kultury dostarcza wielu świadectw związku mistrz-uczeń. Największym z nich jest Ewangelia, wielka opowieść o Mistrzu i uczniach. W pewnym sensie u podstaw każdej ludzkiej twórczości odkryć można związek z mistrzem, czy to w historii mistyki, filozofii, teologii, czy w dziejach sztuki i teatru. Dawna i współczesna literatura również często porusza się w kręgu tych tematów, dając się prowadzić tęsknocie poety: szukam nauczyciela i mistrza... (Tadeusz Różewicz).
Relacja ucznia i mistrza nie zawsze jest spotkaniem bezpośrednim, czas i przestrzeń nie odgrywają tu istotnej roli. Bywa, że mistrz nie zna uczniów, czasem też są nimi „późni wnukowie”.
W niniejszym szkicu chciałabym się zająć przede wszystkim opisem bezpośredniej relacji mistrza i ucznia, próbując choćby dotknąć tajemnicy tego spotkania.
Mistrzem może być ten, kto spotkał na swojej drodze ucznia. Czy można być mistrzem, nie mając uczniów? Z pozoru wydaje się, że można. Mistrzem jest ten, kto osiągnął jakiś stopień doskonałości w wykonywanej przez siebie pracy, w wypełnianiu swego powołania, w osiąganiu sprawności. Tytuł „mistrza” czy „magistra” w średniowieczu oznaczał tego, kto poznał tajniki swojego zawodu w takim stopniu, że mógł kształcić w nim innych. Byli więc mistrzowie cechów, którzy w swych warsztatach szkolili uczniów do wykonywania różnych prac rzemieślniczych, „magistrowie”, których dziś zaliczylibyśmy do „nauczycieli” czy „profesorów”, mistrzowie duchowi - pełniący rolę przewodników na zawiłych drogach ludzkich poszukiwań wartości transcendentnych. Nazywało się ich i wciąż jeszcze czasem nazywa – ojcami duchowymi.
Nauczyciel, profesor, przewodnik – to terminy bliskoznaczne słowu: „mistrz”. Czy jednak każdy, kto jest nauczycielem, przewodnikiem czy profesorem; kto uczy innych zdobywania nowych umiejętności – tak sprawności fizycznych czy manualnych, jak intelektualnych i duchowych – jest mistrzem? Czy każdy może nim być? Co się musi wydarzyć, żeby nauczyciel stał się mistrzem? Czy bycie doskonałym w swojej dziedzinie znaczy, że jest się mistrzem? Przez wieki przewinęło się wielu genialnych ludzi dłuta i pędzla, wielu wybitnych myślicieli, artystów i świętych, którzy jednak - nawet podziwiani - nie byli mistrzami (chociaż właściwie, kto to wie?). Czy można być mistrzem, nie znając swych uczniów? Zapewne można. Jest się jednak wówczas mistrzem nieświadomym swego „mistrzostwa”.
Świadome bycie mistrzem, kimś, kto dąży do tego, żeby być dla innych mistrzem – zakłada pragnienie i poszukiwanie tych, których można będzie nazywać uczniami. Wiąże się z tym pragnienie dawania, obdarowywania innych własną wiedzą, umiejętnościami, doświadczeniem. To pragnienie zaczyna się od świadomości jakiejś wewnętrznej „pełni”, z czym łączy się poczucie, że oto owoce są już dojrzałe, trzeba zacząć je zrywać, bo inaczej same pospadają i zgniją w ziemi, nie stając się dla nikogo pokarmem i radością.
To doświadczenie potrzeby „owocowania” Karol Wojtyła w „Miłości i odpowiedzialności” porówna do duchowego ojcostwa i macierzyństwa:
Rodzenie duchowe jest symptomem dojrzałości osoby i jakiejś pełni, którą chce się rozdać innym ("bonum est diffusivum sui"). Szuka więc „dzieci”, tj. innych ludzi, zwłaszcza młodych, którzy wezmą to, co chce dać. A ci, którzy biorą, stają się przedmiotem szczególnej miłości – podobnej jak miłość rodziców do dzieci – poniekąd znów dlatego, że w nich będzie dalej żyło to, co dojrzało w takim duchowym ojcu lub matce. Tak więc możemy zauważyć różne przejawy tego duchowego ojcostwa i różne krystalizacje tej miłości, która z nim się wiąże, np. miłość dusz u duchownych, miłość uczniów u uczonych itp. Pokrewieństwo oparte na związkach dusz jest często silniejsze niż pokrewieństwo wynikłe z samych związków krwi.
Czy zatem można powiedzieć, że być mistrzem znaczy to samo, co być duchowym ojcem lub matką? Karol Wojtyła idzie bardzo głęboko w opisie tego, czym jest duchowe rodzicielstwo. Mówi o takiej dojrzałości osoby, która chce przekazywać innym nie tylko wiedzę czy umiejętności, ale dawać samego siebie, swoją własną osobowość, swoje duchowe poszukiwania i odkrycia, swoje "ja".
Czy na tym także polega rola mistrza? Z pozoru wydaje się, że nie. Mistrz prowadzi ucznia wybraną drogą, pokazuje, oswaja świat i jego tajemnice. Nie musi od razu odsłaniać przed uczniem siebie. Ale gdzie jest granica? Czy w ogóle istnieje? Czy poszukiwanie prawdy i świadczenie o niej nie musi być – jeśli służbę Prawdzie traktuje się radykalnie – dawaniem świadectwa o samym sobie, mówieniem o sobie i sobą? Mistrz przekazuje nie tylko to, co wie, ale i to, kim jest. To mówienie „sobą” i pochylenie nad tym, który chce słuchać, nosi w sobie – z różnym natężeniem – znamiona duchowego rodzenia. Droga mistrza jest dla ucznia czasem wewnętrznego stawania się, wzrostu – jakichś nowych „narodzin”.
Mistrz nie zasłania się cytatami, to ktoś, kto ma odwagę „mówić sobą”. A „mówić sobą” znaczy odważyć się poprowadzić innych drogą, którą się samemu przeszło; być nie tylko drogowskazem, ale i drogą, i przewodnikiem po niej. Ważna jest sama droga i jej współtowarzysze, ci, których zabrało się na wspinaczkę. Bycie mistrzem niesie ze sobą poczucie odpowiedzialności i jednocześnie ryzyka.
To wielkie ryzyko zabrać na wspinaczkę tych, którzy jeszcze nie umieją się wspinać, prowadzić ich, asekurować – tak, żeby nie potknęli się i nie zlecieli w otchłań. Jest jeszcze inne ryzyko i rodzą się inne pytania, które spędzają sen z oczu mistrza: „Czy droga, którą wiodę uczniów, na pewno prowadzi do celu? Czy prowadząc innych, nie zabłądzę?”. A nawet jeżeli droga jest znana mistrzowi i sprawdzona, to skąd może mieć pewność, że jest również dobra dla innych? Są to niepokoje, z którymi ten, kto chce być mistrzem, musi nauczyć się żyć sam. Samotność i umiejętność jej znoszenia jest również jednym z podstawowych doświadczeń mistrza.
Żaden jednak z tych lęków i niepewności nie jest tak wielki, jak ten, które dotyka istoty egzystencji mistrza: "Czy to, co daję innym, jest przyjęte, czy jest potrzebne? Czy ten, którego wybrałem na swego ucznia, na swoje duchowe dziecko naprawdę chce nim być? Czy to jest mój uczeń? Czy to jest moje duchowe dziecko?".
Bardzo trudno jest przestać być mistrzem, przestać być ojcem. Uczeń, który odchodzi, zaprzeczając istnieniu relacji z mistrzem, pozostawia za sobą wielką pustkę i ranę – ból niespełnienia w byciu mistrzem i w byciu ojcem. Karol Wojtyła w "Promieniowaniu ojcostwa" opisuje i analizuje to doświadczenie z głębią i zrozumieniem właściwym tylko tym, którzy doświadczyli takich związków, którym dany był "ból rodzenia" duchowego dziecka: ...bywają więc takie godziny, takie noce bezsenne, w ciągu których zmagam się z poczuciem, że ty tworzysz się jednak poza mną, że cię nie rodzę... radością jest ból rodzenia, lecz straszny musi być ból z nie-urodzenia dziecka!
Przekazywanie siebie, ofiarowywanie siebie – to doświadczenie fascynujące, porywające, ale jednocześnie bolesne. „A jeżeli to, co uważam za najcenniejsze, okaże się mało warte w oczach innego, młodego człowieka? Jeżeli mój skarb przyjmie jako miłą, migotliwą zabawkę? Jeżeli mój dar z siebie zostanie odrzucony, to czy stracę siebie?” Mistrzem można być tylko na serio, nie uda się być nim „tylko trochę”, tak jak nie można być „tylko trochę” matką czy ojcem.
Właśnie to „na serio” jest wyznacznikiem ryzyka i niepewności, czy ten, kogo się wybiera na ucznia, na swoje duchowe dziecko, przyjmie to wybranie, odpowiadając na nie całym sobą. Czy odpowie wybraniem na wybranie, miłością na miłość, darem na dar?
Dotykamy w tym momencie problemu wzajemności w relacji mistrza i ucznia. Na czym polega ta szczególna wzajemność? Przecież inaczej wybiera mistrz ucznia, inaczej uczeń szuka mistrza. Wydaje się, że nie jest to relacja proporcjonalna – jeden daje, drugi przyjmuje. Czy obdarowanie mistrza polega jedynie na przyjęciu jego daru, na potwierdzeniu go przed światem? „Oto mistrz!” – może powiedzieć uczeń; mistrz nie może zaświadczyć sam o sobie. Obdarowując innych sobą, swoją prawdą, mistrz - obok ryzyka i lęku - przeżywa radość spotkania, radość obdarowywania, to szczególne szczęście „owocowania”. Spotkanie dojrzałości czy czasem starości z młodością – młodością wdzięczną, chłonną, przyjmującą – jest doświadczeniem spełnienia i triumfu. Jest to przeżycie podobne do tego, jakie ma siewca patrzący na pola dojrzałych kłosów, profesor czytający dobrą, samodzielną pracę swego ucznia, spowiednik obserwujący duchowy „wzlot” podopiecznego, a także matka czy ojciec dumni z samodzielności swego dziecka.
Czy jednak radość mistrza jest zawsze radością rozstania? Bo przecież przyglądanie się pierwszym pewnym i samodzielnym krokom ucznia zwiastuje rozstanie. Każda taka relacja nauki, opieki, wsparcia - jeżeli jest relacją uczciwą, a nie szarlatanerią - musi prowadzić do rozstania, do odejścia ucznia. Odejście ku samodzielności, wspólne dojście do rozstaju dróg kończy i dopełnia relację mistrza i ucznia. Spełniony mistrz to tylko ten, kto umiał swoich uczniów przygotować do tego, żeby sami stawali się mistrzami. Tym się kończy ta droga, a czym zaczyna?
Mistrz czuje w sobie dojrzałość, która pozwala coś z siebie ofiarować innym. Jest to owe doświadczenie „pełni”, o którym pisał Karol Wojtyła w cytowanym fragmencie. To poczucie spotyka się z prośbą czy z pytaniem kogoś, kto staje przed nim i mówi: „pomóż”. Tą prośbą rozpoczyna się wspólna droga – tego, który pyta, i tego, który chce dać odpowiedź, chce pomóc.
Jedną z najistotniejszych cech mistrza jest altruizm, skupienie na drugim, wyciągnięta ręka, wsłuchanie w potrzeby tego, który przed nim stoi. Ten, kto skupiony jest tylko na sobie, jedynie na własnych poszukiwaniach i problemach, nie może być ani mistrzem, ani ojcem, bo nie usłyszy drugiego, zagłuszy go sobą, czym prowadzi do katastrofy. Owocem tej chybionej relacji będzie rozczarowanie i niespełnienie. Wiele takich rozczarowań i spotkań z pozornymi mistrzami zna ludzkie doświadczenie i ono właśnie bywa jednym z największych bólów młodości. Na tym właśnie polega ból ucznia, który zawierzył, spytał i nie dostał odpowiedzi, usłyszał słowa, które nie dotykały istoty problemu, albo powierzył się temu, którego uznał za mistrza, ale spotkał się z obojętnością i ze wzruszeniem ramion.
A zatem czy każdy może być mistrzem? Czy każdy może być ojcem? Dlaczego ten, którego jeden nazywa mistrzem, nie jest mistrzem dla kogoś innego? Dlaczego słowo mistrza jeden rozumie, a drugi jest na nie głuchy? Dlaczego ty dostałeś odpowiedź, a ja – nie?
Mistrz nie jest mistrzem dla każdego, kto chce być uczniem. I bywa odwrotnie, że mistrz wybiera kogoś i bardzo wiele mu ofiarowuje – ale nie spotyka się ze zrozumieniem. Dar nie zostaje przyjęty. Nie każdy, kogo się wybiera na ucznia, jest uczniem. Ból niespełnienia dotyka obie strony. Wspólna droga nie zawsze jest możliwa. W jaki sposób może dojść do autentycznego spotkania mistrza i ucznia? Napisałam na początku, że „wzajemność” i „wybranie” to słowa-klucze do zrozumienia tej relacji – trudnej, tajemniczej, wymykającej się łatwym opisom.
Mistrz wybiera ucznia, ale ten, kogo wybrał, niekoniecznie może i chce nim być. Zdarza się, że uczeń szuka mistrza i znajduje kogoś, kto nie chce przyjąć go do „swojej szkoły”. Nie wystarczy więc ani sama otwartość i dojrzałość do bycia mistrzem, ani pragnienie znalezienia swego mistrza. Coś musi się wydarzyć „między” ludźmi, coś ogromnie trudnego do nazwania. To coś pozwala, a nawet każe powiedzieć do drugiego: „mój”. To „mój” mistrz. To „mój” uczeń. Oczywiście, łatwo te słowa powiedzieć po „sprawdzeniu”, po latach wspólnej drogi, kiedy uczeń nie zawiódł mistrza, a mistrz spełnił oczekiwania ucznia.
Żeby jednak można było głęboko i naprawdę wejść w tę relację i rozpocząć wędrówkę, trzeba na początku słowa te wypowiedzieć, biorąc na siebie pełne wzajemne ryzyko. Na tym polega przecież istota wybrania. Jezus, wędrując po drogach Galilei, nie do każdego przecież mówił: „pójdź za mną”, i nie każdy, kto Go spotkał na swej drodze, rzucał swoją pracę i odchodził z domu, żeby Mu towarzyszyć. Dlaczego Jezus wybrał właśnie Piotra, Jana i dziesięciu innych? Dlaczego właśnie jeden z tych wybranych Go zdradził, tak samo wezwany, jak pozostałych Jedenastu? Są to tajemnice ludzkich serc, których nie może rozwikłać żadna spekulacja.
W tym miejscu stajemy wobec tajemnicy miłości, która nie odpowiada na pytanie: „dlaczego?”. Takiej odpowiedzi nie ma, jest natomiast doświadczenie graniczące z pewnością, niedefiniowalne, pierwotne: „to właśnie ty...”.
Mistrz odkrywa w uczniu te same pytania i dylematy, przed którymi sam kiedyś stał, odnajduje podobny sposób myślenia, odczuwania. Dawne fascynacje mistrza zachwycają również ucznia, który wędruje ze wzruszeniem po śladach mistrza - te same lektury, te same miejsca, te same dzieła sztuki są dla niego równie ważne, jak kiedyś były dla jego mistrza. Mistrz odkrywa w uczniu siebie i swoją młodość. Poprzez to duchowe podobieństwo łatwiej jest mu prowadzić, łatwiej odpowiadać na pytania i szukać wspólnych rozwiązań. W relacji mistrza i ucznia być może podstawowe jest doświadczenie-odkrycie: „On mówi do mojej duszy”.
Prawdziwy mistrz ma dar „mówienia do duszy”, czyli dotykania tego, co w uczniu najistotniejsze. Mistrz odkrywa ucznia dla niego samego. Uczy go jego samego, porządkuje, nazywa to, co już jest, wydobywa „na jaw”. Pomaga, wyzwala samodzielność i pozwala dorastać, dojrzewać, być sobą. Prawdziwy mistrz nie chce w uczniu się przeglądać, jak w lustrze. Prawdziwy uczeń to nie ten, który jest „kalką” mistrza i jedynie cytuje jego słowa. Próby powielania mistrza są jedynie świadectwem duchowego czy intelektualnego uzależnienia i nie przynoszą radości ani spełnienia, są zatrzymaniem się w pół drogi.
Czy zatem uczniem, który daje świadectwo swemu mistrzowi, jest dopiero ten, kto odszedł i sam próbuje być mistrzem? W pewnym sensie – tak, bo mistrz rodzi mistrza. A być wiernym mistrzowi znaczy być wiernym również sobie i wejść na swoją własną ścieżkę. Taka jest kolej rzeczy – uczniowie stają się mistrzami, córki i synowie - matkami i ojcami. Kroczymy w tym kontredansie zmieniających się ról. Gdyby tak nie było, w pewnym momencie świat zaludniłyby jedynie zagubione samotne dzieci i uczniowie nadaremnie poszukujący mistrza.
Kto choć raz w życiu był uczniem – ma do końca życia dług do spłacenia wobec tych, którzy kiedyś staną przed nim ze swoim pytaniem i prośbą. Rzetelność odpowiedzi jest najpełniejszym świadectwem, jakie uczeń może dać mistrzowi.