Anna Karoń-Ostrowska "Czy był kiedyś wśród nas jakiś Tischner?"
Ksiądz Józef Tischner umarł 28 czerwca 2000 mając 69 lat.
Tak, to było dość dawno, czas szybko leci. Jesteśmy tacy zapędzeni codziennością. Umarł 10 lat temu. To dawno, czy niedawno? Trudno powiedzieć, jednym się wydaje jakby w ogóle nigdy go nie było, a jego ksiązki są reliktem przeszłości promowanym przez pewną grupę, której był oddany – stąd jego taka nienaturalna i na wyrost popularność, zwłaszcza w mediach. Innym wydaje się, że było to zaledwie wczoraj, albo, że w ogóle się to nie stało....
Jednak się stało, odszedł po długiej i potwornie wyniszczającej chorobie raka krtani trwającej trzy lata, która po kolei odbierała mu siły, głos, możliwości twórcze. Walczył do końca, wierząc, że się uda, ostatnie, przejmujące swoje prace „Spór o istnienie człowieka” i „Maleńkość i jej Twórca” - o Bożym Miłosierdziu i o Faustynie Kowalskiej – pisał na laptopie w szpitalu, w przerwach miedzy falami bólu. Śmiał się, że kroplówki dodają mu natchnienia. Lubił się śmiać, uważał, że to bardzo ludzkie, poza tym, coś tym swoim śmiechem zasłaniał, czasem żal, czasem ból, a czasem była to zwykła góralska złośliwość, czy prześmiewczość ze słabości i wad bliźnich. Niektórzy bali się tego jego śmiechu nie wiedząc, czy też nie potrafiąc na niego zareagować. Byli tacy, którzy czuli się dotknięci czy wręcz obrażeni tym, co mówił, a może raczej tym, jak był? A jak był Tischner?
Może trochę prowokacyjnie, może zbyt odważnie, za ostro „prawdziwie”. O takich ludziach mówi się, że wyprzedzają swój czas, że są dla niego niezrozumiali, albo źle zrozumiali.
Bez wątpienia jednym z głównym problemów ks. Józefa Tischnera było to, ze był źle przez wielu rozumiany. A do tego niechętnie się tłumaczył. Może to była góralska duma, a może sadził, że tłumaczenie się osłabi siłę jego argumentacji?...Tak czy siak wzbudzał sprzeczne reakcje i opinie. Jedni poszliby za nim na koniec świata, słuchali go próbowali zrozumieć i żyć według jego wskazań, podobnie jak on postrzegać rzeczywistość, razem z nim myśleć.
Inni patrzyli na niego jak na infant terrible polskiego Kościoła, któremu niewiadomo, dlaczego tyle wolno...Dlaczego tam, gdzie jest pojawiają się tłumy, dlaczego po jego mszach, rekolekcjach, wykładach ustawiają się kolejki ludzi, którzy chcą z nim porozmawiać o życiu, o Bogu, o Kościele, o nieszczęśliwej miłości, o swojej trudnej młodości.?.Jego wykłady z filozofii człowieka, a potem z filozofii dramatu ściągały do Auli Witwickiego na UJ, na PAT czy do Szkoły Teatralnej tłumy. Ludzie siedzieli na schodach, na poręczach krzeseł, część stała. To naprawdę były tłumy – gdzie dziś są ci ludzie, co myślą, co robią, co zrobili przeze te 10, a czasem i dużo więcej lat – z tym, co kiedyś chłonęli, tak chcieli usłyszeć?
A może to tylko był taki czas – ciemna noc stanu wojennego, potem koniec lat 80-tych, gdy nie było, co robić, nie można było jawnie działać, byliśmy zrozpaczeni, szukaliśmy drogi wyjścia z tego koszmaru, szukaliśmy kogoś, kto nam może, wskaże jakieś światełko w tunelu, wesprze, da nadzieję, coś, w co na nowo uwierzymy, a młodość bardzo potrzebuje wiary...Na pewni Jan Paweł II i Tischner byli takimi ludźmi, byli prorokami tamtego czasu, szliśmy za nimi. I na pewno nie zawiedliśmy się wtedy.
Piszę jako świadek tamtych, Papieskich i „Tischnerowskich" czasów, bo i ja „tam byłam, miód i wino piłam...”. Im więcej mija lat od tamtych wydarzeń przełomu lat 70-tych i 80-tych, wyboru Papieża, „Solidarności” i tego wszystkiego, co wydarzyło się nam później – jak powiedział Jan Paweł II podczas swojej pierwszej wizyty w wolnym polskim Sejmie, tym bardziej wydaje się nam to jakaś piękną, choć z momentami horroru bajką, snem, i sami, nie mówiąc już o naszych rozmówcach czy słuchaczach, mamy problemy z tym, żeby uwierzyć, że tak było, że w takich czasach mijała nasza młodości „górna i chmurna” i że tacy z nas szczęściarze...Nie, nie jest to żaden powód do chwały, bo nikt sobie nie wybiera czasu, ani miejsca, w jakim przychodzi mu żyć. Im piękniej, tym większa odpowiedzialność, której nie ma, na kogo zrzucić.
Ale właściwie nie o tym chciałam pisać w 10-ta rocznicę odejścia sp. ks. Józefa Tischnera. Chciałam pisać o czymś zupełnie innym. Chciałam pisać o naszej krótkiej pamięci społecznej i o tym, dlaczego Tischner ze swoja wielka myślą o chrześcijaństwie, o Kościele, o religii – właściwie został zapomniany przez swoich współbraci, żeby nie użyć mocnego słowa – odrzucony.
Cóż - to prawda, że istnieje w Krakowie Instytut Myśli Józefa Tischnera, że co roku mamy Dni Tischnerowskie, że „Znak” wydaje kolejne tomy niepublikowanych tekstów, że prof. Krzysztof Michalski od kilku lat, co miesiąc zapraszając głównie polityków polskich i z krajów Zachodniej Europy na Uniwersytecie Warszawskim razem z Marcinem Królem prowadzą Debaty Tischnerowskie, w sumie – jak się wydaje – bardzo luźno związane z dziedzictwem jego dzieła i twórczości..
Tak, elity polskiej inteligencji, intelektualiści, niektórzy filozofowie, niektórzy duszpasterze uznają, szanują, a nawet czczą pamięć Tischnera, nie mówiąc już o jego ukochanych góralach.
Nie można temu zaprzeczyć, potwierdza to fakt, że w pewnej skali dostrzeżono 10-tą rocznicę jego śmierci.
Co jednak zdarzyło się przez te 10 lat? Czy poza Janem Pawłem II, z którym nikogo nie należy porównywać, bo był jeden jedyny, wielki i niezastąpiony w całych dziejach chrześcijaństwa w Polsce i na świecie? Ale czy poza nim przez te 10 lat pojawił się w Polsce inny duszpasterz, który próbowałby opisać nasze polskie chrześcijaństwo, naszą religijność i opartą o to myśl społeczną? Kto potrafiłby tak adekwatnie nazywać polskie problemy, bóle i jednocześnie dawać nadzieję? Czy pojawił się ktoś, kto kochając polski Kościół i polskie społeczeństwo umie nazywać po imieniu nasze wady, błędy i słabości? Ktoś, kto tak mocno daje nam do myślenia o nas samych - jak on dawał? Można się było z nim zgadzać, bądź polemizować, ale poruszał, zmuszał do postawienia sobie i innym zasadniczych, czasem trudnych pytań. Tezy, jakie postawił pytania, jakie zadał naszej religijności, wspólnocie Kościoła, byciu społeczeństwem nie zdezaktualizowały się. Kiedy czyta się ksiązki Tischnera, zwłaszcza te z ostatnich lat, ale nie tylko, jasno widać, że te problemy i zadania są cały czas przed nami? Dotyczy to „Nieszczęsnego daru wolności”, „Myślenia według wartości”, „Świata ludzkiej nadziei”, ”Etyki Solidarności”, „Miłość nas rozumie”, „Idąc przez puste Błonia” i innych. Świadomie nie wspominam tu książek filozoficznych Tischnera, jego oryginalnej filozofii dramatu i rozpraw fenomenologiczno-hermeneutycznych, choć uważam, ze to najwybitniejsza polska filozofia ostatnich lat, jaką mamy i która może i powinna być naszym „intelektualnym produktem eksportowym”, jednym z najlepszych.
Nie będę w tym tekście zajmować się filozofia Tischnera, która, poza wąskim kręgiem uczniów, jest bardzo mało znana. Chcę zając się jego myślą religijną, jego wizją polskiego chrześcijaństwa i Kościoła, mając cały czas w pamięci pytanie, które zadałam na początku: czy przez te 10 lat pojawił się ktoś, kto lepiej definiuje polska sytuację. społeczno-religijną? Kto unieważnił, bądź odpowiedział na pytania zadane przez Tischnera, kto przeszedł dalej ponad jego wizję?
Tak, jak mało kto zna jego filozofię, tak - obawiam się - niewielu jest takich, którzy w jego pismach próbowali wydobyć wizję chrześcijaństwa, jaka jest mu najbliższa, wizję Kościoła jego marzeń i zapewne modlitwy. Głównie powtarzano jego medialne zdania – przede wszystkim dwa, ale mało kto próbował dotrzeć do ich istotnego sensu. Jedno brzmiało: ”Nie znam nikogo, kto stracił wiarę w kontakcie z marksizmem, ale znam kilku takich, którzy stracili ją w kontakcie z własnym proboszczem” – powtarzano te słowa z ust do ust, proboszczowie byli oburzeni i obrażeni, a Tischner stawał się powoli wrogiem instytucji Kościoła. Drugie zdanie było jeszcze bardziej obrazoburcze. Lubił powtarzać, że: ”Przede wszystkim jest człowiekiem, potem filozofem, a na końcu dopiero księdzem”. To zdanie miało zaprzeczać, jakoby, wartości kapłaństwa dla niego samego. Pozornie wynikać miało z niego, ze kapłaństwo nie określa tożsamości ks. Tischnera. Dlatego bywało, ze mówiono o nim, ze właściwie nie jest księdzem. Przyjaźni się z marksistami, liberałami, niewierzącymi, z Adamem Michnikiem i z „Gazetą Wyborczą”, popierał w jakichś wyborach liberałów z Tuskiem na czele. „Tygodnik Powszechny” też wiele stracił traktując go, po śmierci Jerzego Turowicza, jako intelektualnego guru i głównego publicystę. Były glosy, które wpisywały go na listę polskich masonów.
Tak, zapewne, prowokował, może niepotrzebnie wdawał się w spory polityczne i stawał jednoznacznie po czyjejś stronie. To – sadzę – były może błędy, ale należały one do istoty Tischnera. Dawał sobie i innym prawo do błędu, do szukania, do błądzenia.. Główną zasadą jego życia i chrześcijańskiego myślenia, o którą walczył całym sobą, do końca - było bycie autentycznym. Walczył o autentyczna wolność, o prawo do autentycznych wyborów, o autentyczna wiarę opartą na doświadczeniu spotkania z Bogiem i z drugim człowiekiem. Walczył z religijna obłuda, z językiem, który jest jedynie powtarzaniem starych gotowych formuł, które nie dotykają serc i umysłów słuchaczy. Walczył z religijnością cierpiętnictwa i z religijnością „schorowanej wyobraźni”- według słów Norwida, który i jako poeta a przede wszystkim jako myśliciel był mu bardzo bliski.
Po co wracam do starych spraw – przez wielu zapomnianych, przez innych niechętnie wspominanych, dość nieprzyjemnych, czasem żenujących, błahych? Minęło przecież 10 lat, po co to wszystko pamiętać?
Wspominam to świadomie, po to, żeby na tym tle przyjrzeć się z bliska religijności ks. Tischnera, jego wizji chrześcijaństwa, która opisywał w swoich tekstach, o której mówił kazania.
Przede wszystkim wiara Tischnera, ta którą żył i którą starał się przekazywać innym była wiarą relacji i wiarą świadków. Wiarygodnych świadków. Na czym to polega?
Tischner uważał, ze wiara jest przekazywaniem świadectwa. To przekazywanie świadectwa dobrej Nowiny trwa 2000 lat. Od Jezusa do Jego uczniów, i od uczniów do ich uczniów. Ewangelia między nami zasadza się na wierze i wiarygodnym świadectwie pokoleń świadków przez dwa tysiąclecia. Bywa tez, że świadek współczesny, świadek naszych czasów jest bardziej przekonywujący dla swoich współczesnych niż świadek bezpośredni – jak św. Piotr czy św. Jan, którzy widzieli pusty grób. Bywa, że to świadectwo współczesnych bardziej nas dotyka, dotyczy, bardziej do nas przemawia, po prostu jest głosem Boga dla nas. Co to znaczy być wiarygodnym świadkiem według Tischnera? Znaczy to przede wszystkim być z innymi, być z drugim człowiekiem w jego życiu w jego codzienności, być jej współuczestnikiem. Współuczestnikiem tego, co dobre i tego co trudne, tragiczne, czasem w chwilach zwątpienia, w momentach trudnych pytań bez odpowiedzi. Nie chodzi o to, żeby mu tych gotowych odpowiedzi udzielać, ale żeby z nim trwać w jego niezrozumieniu, bólu, milczeniu, ciemności. Czasem nawet nadstawić za niego karku, być z nim i być jakby przed nim, narazić się za niego, mówić i pytać w jego imieniu, cierpieć jego cierpieniem. Być świadkiem, aż do końca, aż do oddania życia za drugiego i....za swoje świadectwo. Tak, Tischner oczekuje od wiarygodnego świadka heroizmu. Uważał, że księdzem, duszpasterzem, nauczycielem jest się po to, żeby w imieniu ludzi, których się dostało do opieki, do prowadzenia, do wychowania „przekonać Pana Boga” – w ich imieniu, jeśli oni nie potrafią, nie maja siły, albo wiary, żeby to zrobić. ”Przekonać Pana Boga” – to tytuł ksiązki rozmów Jarosława Gowina i Doroty Zańko z ks. Tischnerem, gdy już był chory i miał problemy z mówieniem, ale miał coraz mniejsze problemy z tym, żeby wyrażać własna prawdę, własne rozumienie religii. Idźmy dalej Tischnerowską wizja wiarygodnego świadka. Kolejnym, istotnym jego rysem jest wewnętrzny determinizm, przekonanie o swoim powołaniu, o swojej misji, o swoim wreszcie - byciu wybranym. Wiarygodny świadek jest w stanie z absolutną pewnością powiedzieć o sobie, że „ja po to się narodziłem i po to przyszedłem na świat, żeby dać świadectwo prawdzie”. Prawdzie, która jest Osobą, jest Bogiem i jest Dobrocią, jest Miłosierdziem. To jest wewnętrzna prawda świadka, która go konstytuuje, która jest jego podstawowa wewnętrzną tożsamością. Na tym tez polega jego wiarygodność, że ta swoja pewnością „zaraża” innych, tą pewność się czuje, za nią się idzie, w nią się wierzy. Ta duchowa pewność swojego wybrania daje siłę i moc tym, dla których jest się wybranym i powołanym. Cały czas obowiązuje tu zasada dialogiczności – jestem dla ciebie, przez ciebie, dzięki tobie...To „ty” pisane i myślane jest tak dużą, jak i małą literą.
Trzecią cechą wiarygodnego świadka – poza uczestnictwem w życiu innymi poza wewnętrzną pewnością swojego przeznaczenia – jest świadomość wolności. Tischner wielokrotnie mówił i pisał o tym, że Pan Bóg chce mieć ludzi wolnych. Wolność nie jest najważniejszą cechą wiary, ale bez niej wszystko jest niemożliwe, jest nieautentyczne. Wybór dokonany pod jakakolwiek presją, w nieświadomości, w niezrozumieniu, czy w emocjach jest bezwartościowy, jest nieautentyczny. O wolność wyboru trzeba się troszczyć, trzeba walczyć, trzeba ja dać sobie i innym. Dać wolność znaczy potwierdzić sobą, bądź zaprzeczyć wybór, zgodzić się, albo odrzucić, powiedzieć „tak” albo powiedzieć „nie”. Ale powiedzieć całym sobą i „dać duszę” w tym wyborze. Taka wolność ma zarówno wiarygodny świadek, jak i ci, którzy słuchają jego świadectwa. On ma prawo dać świadectwo, albo go odmówić, oni maja prawo w nie uwierzyć, bądź je odrzucić. Prawo do wolności znaczy – możesz, ale nic nie musisz...
Ksiądz Józef Tischner w takim rozumieniu wiary i w sposobie jej przekazywania zasadniczo różnił się z wieloma duszpasterzami i kierownikami duchowymi. Uważał bowiem, że należy ludzi wychowywać do rozumienia wiary i ich powołania, a nie do posłuszeństwa nakazom i zakazom. Jego największym mistrzem duchowym, był bez wątpienia, Mistrz Eckhart z jego wizja Boga jako Dobroci, która rodzi dobrych. Dobroć według tej wizji rozprzestrzenia się na kształt światła. Tam gdzie rzuci swe promienie rodzą się dobrzy. W świetle tej metafory Tischner szukał sobie współczesnych mistrzów i świadków. Byli nimi:
o. Maksymilian Kolbe, którego portret wisiał nad biurkiem w pokoju do pracy Tischnera w Łopusznej. Dziś już błogosławiony – ks. Jerzy Popiełuszko z jego wielkim przesłaniem, powtarzanym za św. Pawłem: ”zło dobrem zwyciężaj” oraz dwaj wybitni krakowscy duszpasterze – ks. bp. Pietraszko i ks. Karol Wojtyła. To oni uczyli młodego Tischnera wiary, człowieczeństwa i bycia księdzem, bycia świadkiem.
Ks. bp. Jan Pietraszko, którego kazań słuchał u św. Anny w Krakowie na początku lat 50-tych, jeszcze jako student prawa UJ, zachwycił go tym, ze o Ewangelii mówił tak, jakby działa się współcześnie, miedzy nami, jakbyśmy w swoich codziennych wyborach spotykali Piotra, Jana, Magdalenę, Maryję i Jezusa, jakby nie była to historia sprzed 2000 lat, ale nasza współczesność. To od bp. Jana Tischner nauczył się tego, że ksiądz to ktoś, „kto zawsze ma iść za daleko”, ze będzie to zarzut, do którego trzeba się przyzwyczaić, że jedni będę mówić, że idzie za daleko w samotność, w modlitwie, w kontemplację, że odsuwa się od ludzi i ich realnych problemów. A drudzy powiedzą, ze jest za bardzo świecki, ze za dużo przebywa z ludźmi, że jest za mało rozmodlony. Tak ma być, twierdził bp. Pietraszko, a nie jest ważne jak Cię oceniają ludzie i co widzą, ważna jest Twoja prawda i Twoja sprawa z Panem Bogiem i z ludźmi. Ty sam musisz wiedzieć, gdzie i po co Cię Bóg powołuje. I Tischner na pewno był z tych księży, którzy w różnych wymiarach szli „za daleko”... To kolejny punkt jego bycia niezrozumianym.
Innym księdzem, który zachwycił już w seminarium młodego kleryka Tischnera był ks. dr Wojtyła. On tez chodził za daleko. Już w latach przedsoborowych przebierał się w świecki strój, żeby ze swoimi studentami, ze swoimi młodymi przyjaciółmi jeździć na narty, na kajaki, na wycieczki. Czytał ksiązki, które i oni czytali, słuchał z nimi ich muzyki i przyglądał się jak tańczą, rozmawiał z nimi o życiu, o miłości i Bogu, o ich trudnych wyborach. Był uczestnikiem ich życia i wiedział, że mimo krytyk ma tak funkcjonować. To byli Tischnerowscy przewodnicy w „chodzeniu za daleko’, w sianiu wokół siebie dobroci. Tak to widział, tak to rozumiał, też tak chciał.
Czy był taki sam, jak oni? Na pewno nie. Był inny, własny, był po prostu autentyczny, walczył o tę autentyczność, choć może łatwiej byłoby być bardziej gładkim, pozornie pokornym, zgodliwym, mniej mówić, więcej milczeć, nie zadawać się z kim nie potrzeba i do tego nie tłumaczyć się z tego. Taką drogę wybrał i był jej wierny. Był adwokatem i powiernikiem tych, którzy albo się w Kościele nie mieścili, albo mówili za cichym głosem. W ogóle uważał, że ksiądz ma być obrońcą, a nie oskarżycielem. To bycie obrońca zachwycało Tischnera w rozmowie Abrahama z Bogiem przed zniszczeniem Sodomy, walczył o taki język kazań w polskich kościołach, gdzie ludzie będą z nich wychodzić silniejsi, lepsi, a nie pognębieni, coraz mniejsi, coraz gorsi...Znał, jak mało kto religijność ludową, znał relacje proboszcza i wiernych na wsi, widział na co dzień, jak to się dzieje na Podhalu, z takich doświadczeń brała się jego metaforyka, i ostrość wypowiedzi, ta sławna o utracie wiary przez proboszcza - również...
Był wielkim przeciwnikiem wyrywania kąkolu, piętnowania, wyrzucania za próg kościoła. Takie było jego myślenie i jako księdza i jako filozofa. Uważał, że trzeba dać prawo rosnąć kąkolowi obok pszenicy, żeby przypadkiem wyrywając kąkol nie nadszarpnąć pszenicy. Ufał swojemu Mistrzowi, który nadszarpniętej gałązki nie złamał...Ta ostrożność wiązała się z filozofia nadziei, która przez lata tworzył, którą próbował ludziom dać. Wiązało się to wizją współczesnej filozofii. Ku zadziwieniu jednych i ku zgorszeniu innych twierdził uparcie, ze współczesna filozofia jest głęboko chrześcijańska, że zarówno u Husserla, jak i Schellera czy Heideggera tkwi wielkie pragnienie Boga, a świat zmienia się na lepsze. Nie mówiąc już o jego fascynacji żydowską filozofią spotkania Rosenzweiga i Levinasa, o których wierze mówił, że jest potężna i że wypada nam się jej od nich uczyć, bo Bóg jest dla nich bardziej realny niż padający właśnie śnieg, czy wiosenny wiatr...
Wiara i próby jej rozumienia, a nie – posłuszeństwo i lęk przed kara piekielną. Bycie wiarygodnym świadkiem ze wszystkimi tego konsekwencjami. Otwartości na innych, czasem niezrozumiałych i nierozumiejących, ale takich, którzy chcą rozmawiać, nawet, jeśli nie podoba się to bliskim Uparte bycie sobą, wierność świadomości wybrania, która może wydawać się pychą lub zbytnią pewnością siebie. „Chodzenie za daleko”, choć zawsze
będzie się to spotykało z krytyką obu stron. A jednocześnie wiara w człowieka, który staje na drodze, nawet jeśli doświadcza się zdrady i oszustwa. Tischner szedł od człowieka ku Bogu. Są tacy, którzy pokonują drogę odwrotną – od Boga ku człowiekowi.
Ostatnie teksty zainspirowane „Pismami” s. Faustyny Kowalskiej „Maleńkość i jej Mocarz” – świadczą o tym, że doszedł. O tym, że doszedł świadczą też ostatnie lata życia, trzy lata strasznej, nieuleczalnej choroby, którą heroicznie znosił dając świadectwo temu, co wcześniej wielokrotnie pisał i mówił - teoretycznie, teraz była to już praktyka: ”Nie sobie żyjemy i nie sobie umieramy...”
Taka była, choć opowiedziana z konieczności w wielkim skrócie, myśl religijna ks. J. Tischnera. Myśl o Bogu i człowieku, o Ewangelii i o polskim Kościele. Co z niej zostało po 10 latach od jego odejścia.? Co w pamięci społecznej zostało z niego? Kilka dowcipów, to, że kochał górali i twierdził, ze wszystko da się przetłumaczyć na góralski, a czego się nie da – to jest bez znaczenia. Przyjaźnił się z Michnikiem i powiedział dwa niefortunne zdania, które tłumaczono - nie zgodnie z jego intencją, ale przeciwko niemu. Te zdania są, jak „gruba kreska” Tadeusza Mazowieckiego – im dłużej wyjaśniasz, tym gorzej, bo tak czy siak cos tam masz na sumieniu, czego bliźni nie mogą wybaczyć. Tischnerowi też, jak się zdaje tych dwóch zdań w polskim Kościele nie wybaczono. Dlaczego tak trudno przyjąć, ze nie kapłaństwo a człowieczeństwo, a wraz z nim myślenie, wolność i próby rozumienia wiary stanowią o ludzkiej tożsamości. Kapłaństwo nie jest tożsamością, ale wyborem i zadaniem wiele bardziej, niż piastowanym urzędem. Tischner nigdy nie rozumiał kapłaństwa jako władzy nad duszami, nad ludźmi, nie interesowała go kariera i kolejne wspinanie się po stopniach hierarchii. Nie chciał być biskupem, ani krakowskim kardynałem po wyborze Jana Pawła II na papieża, ani nawet prymasem Polski. Zrezygnował tez z propozycji bycia rektorem Papieskiej Akademii Teologicznej w latach 90-tych ubiegłego wieku. Niektórzy jego współpracownicy i studenci mieli mu to za złe. Ale taki był – chciał być wolny i niezależny, żeby mówić i pisać, to co uważał za ważne - bez jakiegokolwiek skrępowania piastowaną władzą.
Drugie nieszczęsne i niezapomniane zdanie o marksizmie i proboszczu nie miało na celu porównywania zbrodniczego systemu z wiejskim proboszczem, ale wynikało z cechy Tischnera, którą maja niektórzy niepopularni wieszcze, poeci i prorocy. Do ich grona należał Norwid – kochając swoich ostro widzą i piętnują ich błędy i robią to z miłości, nie z nienawiści. Typową cechą jest bronić swoich przed innymi, krytycznymi opiniami, czasem złym posądzeniem, czy wręcz obmową. Tischner najwięcej wymagał od swoich, od najbliższych, od ludzi wspólnoty Kościoła, tłumacząc i przymykając często oczy na błędy i słabości tych, którzy byli dalej. Ich bronił, swoich czasem oskarżał, że nie są tacy, jak powinni. Jego miłość była wierna, ale wymagająca, traktująca bardzo serio i uczciwie współbraci. Choć pewnie była to twarda miłość i może czasem niezrozumiała. Zaświadczył o tym ostatni raz, kiedy ubrany w sutannę, którą rzadko nosił, odbierał – w szpitalnej salce -najwyższy order Rzeczpospolitej – Orła Białego. Odbierał je jako ksiądz. Czy ktoś z wewnętrznych krytyków zwrócił na to uwagę? Co znaczył ten gest?
Na koniec tego tekstu wróćmy do pytania, które postawiłam na początku. Czy polski Kościół chce zapomnieć ks. Tischnera? Jego myśl, jego niezwykle cenne sformułowania dotyczące polskiej wiary, etyki życia zawodowego i rodzinnego, solidarności – są nieobecne od lat w niedzielnych kazaniach, w pismach religijnych tez trudno znaleźć tekst zajmujący się jego myślą. Dlaczego tak jest? Bo był inny, bezkompromisowy, za trudny, niejasny?
A może pojawili się inni wielcy duszpasterze i kaznodzieje, którzy przerastają Tischnera, dlatego dziś ich wolimy słuchać i cytować? Jeśli tak, to wspaniale, to znaczy, że Tischner - tak jak marzył - znalazł uczniów, którzy go przerośli, tak powinno być. A jeśli nie – jeśli milczenie o ks. Tischnerze jest wyrazem lenistwa, niechęci, odrzucenia tego typu duszpasterstwa – to cóż to może znaczyć dla przyszłości polskiego społeczeństwa i dla polskiego Kościoła?